[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- No to co, Pawle, budujemy łódkę?
- Czemu nie - odparłem. - Tylko jak?
- W Kanadzie, gdy mieszkałem u Indian, widziałem, jak robili łódki z kory -
powiedział powa\nie.
- Ja te\ się tak bawiłem, jak byłem mały.
Uśmiechnął się lekko.
- Niezupełnie to miałem na myśli - wyjaśnił. - Będziemy musieli ściąć to drzewo -
klepnÄ…Å‚ najbli\sze.
- Ma z metr średnicy - mruknąłem. - Maczetami będziemy rąbali je bardzo długo.
- Przykro mi. Indianie zabrali ze sobą piły i siekiery.
- A w jakim celu chcesz je powalić?
- Zdejmiemy z niego korę. Zrobimy lekki stela\ z kijków i naciągniemy ją na to. Na
obu końcach zło\ymy do kupy i zesznurujemy...
- Jak eskimoski kajak pokryty skórą wieloryba?
- Właśnie. Z pewnością widziałeś, będąc w wojsku, łódki desantowe z brezentu,
rozpinanego na czymÅ› takim.
- A czym uszczelnimy?
- Juanita znalazła pół beczki smoły. Na wypadek, gdyby Indianie kiedyś mieli tu
wrócić, zostawię im kilka banknotów w słoiku...
- Chyba \e tak - uśmiechnąłem się. - Tylko czy kora będzie wystarczająco elastyczna?
- Na to wyglÄ…da - naciÄ…Å‚ jÄ… lekko maczetÄ… przy samej ziemi.
Była gruba, dość miękka i łatwo odchodziła od drewna. Drewno te\ okazało się
miękkie.
- Chyba jednak zetniemy - powiedziałem.
Zabraliśmy się z zapałem do rąbania. Waliliśmy maczetami a\ do zmroku.
Przyjemnie było spać w hamaku, z pełnym \ołądkiem. Mniej przyjemne okazały się
nietoperze-wampiry. Moskitierę mieliśmy tylko jedną i pod nią spała Juanita, a ja z
Michaiłem musieliśmy całą noc toczyć z nimi cię\ką walkę. Ukąsiły nas kilka razy,
mogliśmy tylko mieć nadzieję, \e nie są wściekłe.
- Zdezynfekuj - przyjaciel podał mi piersiówkę, gdy po odparciu kolejnego ataku z
nadzieją patrzyliśmy na jaśniejące niebo. Polałem miejsca pokąsania i oddałem mu
butelkę. Pociągnął maleńki łyczek i te\ starannie przepłukał swoje rany.
- Zliwowica koszerna, sześćdziesiąt procent mocy - westchnął z \alem. - Wa\ne, \e
dobrze wypali jad...
Ach, ta naiwna wiara, \e wódka leczy wszystkie choroby... Poszliśmy nad rzekę i w
cztery godziny powaliliśmy drzewo. Następnie ostro\nie nacięliśmy głęboko korę
wokoło pnia i wzdłu\. Zaczęliśmy delikatnie odginać, podcinając ją umiejętnie
maczetami. Robota była nieprawdopodobnie trudna, zwłaszcza na początku. Wstała
Juanita i ugotowała nam kukurydzy na śniadanie. Wreszcie koło południa cała kora
została oddzielona i wyciągnięta spod pnia. Teraz zabraliśmy się do sczepiania obu
końców. Nawierciliśmy no\em dziurki w korze i przewlekliśmy linkę, sznurując oba
końce. Najłatwiej poszło nam z wręgami. Michaił odkrył na brzegu rzeki drzewo,
którego korzenie rosły w postaci powyginanych łuków. Wystarczyło powycinać
98
odpowiednie. Wreszcie wieczorem łódka była gotowa. Wzmocniliśmy jeszcze szkielet,
przywiązując do \ebrowania długie, proste kije, nasmarowaliśmy końce smołą i
zabraliśmy jej sobie trochę w dziurawym garnku, aby mieć czym łatać ewentualne
pęknięcia.
- No, no - powiedziała nasza przyjaciółka, patrząc na gotową łódkę. Zrobiła kilka
fotografii. - To dopiero będzie artykuł - powiedziała. - Dzielni podró\nicy cudem uszli z
rąk Indian ludo\erców i w dzikiej d\ungli budują czółno...
Tej nocy spaliśmy cały czas przy ognisku, czekając na atak nietoperzy-wampirów, ale
widocznie bały się ognia. Rankiem opuszczaliśmy nieco nadpaloną chatę wyspani i
zadowoleni. Aódka w nocy trochę się zdeformowała, ale na szczęście nie rozpadła na
kawałki. Spuściliśmy ją ostro\nie na wodę, umieściliśmy w środku nasze graty i trochę
kukurydzy. Zepchnęliśmy naszą łódz na głębszą wodę i, odpychając się drągami,
ruszyliśmy w nieznane. Nurt był leniwy, ale posuwaliśmy się dość szybko i, co
najwa\niejsze, prawie bez wysiłku. Juanita zrobiła nam kilka zdjęć w heroicznych
pozach.
- Aby tylko nad rzekę - powiedziała. - Skontaktujemy się z panem Tomaszem.
Konferencję prasową zrobimy w zaginionym mieście. Wstępne badania archeologiczne
potrwają ze trzy lata... I jeszcze trzeba będzie zrobić badania genetyczne tego biedaka.
Mo\e natrafiliśmy jednak na ślad Fawcetta?
- To była udana wyprawa - powiedział Michaił. - I na pewno nie \ałuję, \e przybyłem
do Brazylii.
Spojrzał na nią wymownie... Zarumieniła się, co przy jej cerze było słabo widoczne.
Przemknęliśmy pod jaguarem, le\ącym na gałęzi rosnącej nad nurtem. Odprowadził nas
spojrzeniem, a małe uszka czujnie zastrzygły. Ilekroć ocieraliśmy się o jakieś zatopione
przedmioty, patrzyłem z niepokojem na dno. Na szczęście kora była twarda i elastyczna.
Rzeka chwilami płynęła pomiędzy brzegami porośniętymi kwieciem, to znów wpływała
w gęste, mroczne lasy, a splątane gałęzie tworzyły jakby baldachim nad naszymi
głowami. Bez przerwy coś nas gryzło, ale przestaliśmy zwracać na to uwagę. Cała nasza
trójka była opuchnięta na twarzach, ręce pokrywały nam bąble, ale mimo to czułem się
zadowolony, prawie szczęśliwy. Dłonie krzepko dzier\yły kij, mięśnie grały pod skórą.
Nozdrza łowiły nieznane zapachy. Przyjemnie było siedzieć w chybotliwej łodzi,
zbudowanej własnymi rękoma, w towarzystwie przyjaciół.
- A\ mam ochotę coś zaśpiewać - westchnąłem.
- To był mój pomysł - zaprotestował Michaił i wykorzystując, \e znowu wpłynęliśmy
w gęsty cień, zaśpiewał Podmoskiewskie wieczory .
Wra\enie było nieziemskie. D\ungla, liany, krokodyle na brzegu, stadko pekari,
baraszkujące w błocie, i twardy, melodyjny głos, śpiewający po rosyjsku o wiśniowych
sadach.
Po nocy przespanej w łódce, zacumowanej pośrodku rzeki, czułem się nieco obolały.
Ubrania zawilgły nam i chyba nie było szans, \eby mogły w najbli\szym czasie
wyschnąć. Mimo moskitiery, którą nakryliśmy łódz, byliśmy strasznie pokłuci przez
komary. Twarze nam zapuchły, Michaił miał lekką gorączkę i powiększone węzły
chłonne. Prawdopodobnie jego organizm zle tolerował jad owadów.
- Znowu mamy dzień - mruknął, patrząc na GPS.
- Ile jeszcze przed nami? - rozło\yłem mapę.
99
- Jesteśmy mniej więcej tutaj - wskazał palcem. - Czyli zostało nam mo\e jeszcze 160
kilometrów z nurtem rzeki i dotrzemy do Rio de Sao Francisco. Czyli powinniśmy być
na granicy cywilizacji za jakieÅ› trzy, mo\e cztery dni.
Zjedliśmy na śniadanie po dwie kukurydze i ruszyliśmy. Rzeka była dość paskudna,
usiana głazami, pod powierzchnią wody pływały zatopione kłody. Na brzegach le\ały
krokodyle. Gdy przepływaliśmy obok, niekiedy odprowadzały nas ospałym spojrzeniem.
Kilkakrotnie widzieliśmy anakondy, sunące przez błota.
To stało się nagle. Od godziny płynęliśmy całkiem dobrym ciekiem wodnym. Rzeka
była teraz dość szeroka, choć płytka i kilka razy musieliśmy spychać łódkę z mielizn.
Nieoczekiwanie, mijając zakręt, zobaczyliśmy rozło\oną po obu stronach rozległą,
indiańską wioskę.
- Cholera - zaklął Michaił.
Złapałem za drąg, aby zawrócić łódz, ale ju\ było za pózno. Zobaczyli nas.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]