[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Rozdział 11
Komputer pomaga mi z cichym szumem. Telefon komórkowy puszcza do
niego oko, drukarka wręcza mi całkiem niezłą fotografię domu Thursena.
Wygląda niemal jak prawdziwe zdjęcie. Drukuję z internetu listę agencji
nieruchomości w pobliżu szkoły Thursena.
Mam wszystko, czego potrzebujÄ™. Nie, jeszcze nie. ZdejmujÄ™ z suszarki
uprane wczoraj rzeczy, przebieram się. Mam dość szorstkiego swetra i nowych,
sztywnych dżinsów. Wkładam podniszczone leśne spodnie. Gdzie moja kurtka
zielona jak mech? Już nie jestem laleczką mamusi. Jestem sobą. Ruszam w
drogÄ™.
Mam w ręku długą listę agencji. Przeglądam ją w metrze. Zaczynam od
agencji położonej najbliżej szkoły Lovis-Corinth. Mieści się w narożnym
budynku. Nazwa wypisana wielkimi literami nad wejściem, w oknach -
fotografie domów, mieszkań, ich plany i ceny. Na niektórych przyklejona
kartka: sprzedane.
Naciskam klamkę. Wchodzę do środka. Przyzwoita niebieska wykładzina
tłumi moje kroki. Kobieta w recepcji przygląda mi się podejrzliwie, i ze
sztucznym uśmiechem przełącza jeszcze z dziesięć rozmów telefonicznych,
zanim w końcu poświęca mi uwagę. Najwyrazniej nie wyglądam na osobę, którą
stać na willę.
- SÅ‚ucham? - pyta.
Grzecznie zaczynam mówić. Plotę coś o szkolnym projekcie o okolicy,
chcę, żeby brzmiało to prawdopodobnie. Nic z tego. Przykro jej, słyszę, ale
jedyny agent, który mógłby mi ewentualnie pomóc, ma właśnie spotkanie z
klientem. I to może potrwać.
- Nie szkodzi - odpowiadam. - Poczekam.
Liczyła, że sobie pójdę? Zostaję. Kręcę się na niewygodnym krześle przy
stoliku w poczekalni. Koło mnie, w plastikowej doniczce, mieści się
miniaturowa dżungla, jest nawet mały wodospad. Wpatruję się w wodę. Mam
czas, żeby wymyślić wiarygodny projekt szkolny. Muskam stopami wykładzinę
grantową jak burzowe chmury. Krzesło piszczy. Przy każdym ruchu, a kiwam
się na nim cały czas. Pisk, pisk, pisk, pisk, pisk. Równomiernie, miarowo, jak
wskazówka sekundowa na zegarze na przeciwległej ścianie. Po pewnym czasie
recepcjonistka częstuje mnie wodą mineralną i ciasteczkami dla gości. Chce,
żebym przestała się bujać. Podnosi słuchawkę i mówi półgłosem, że siedzi tu
pewna uczennica, która ma projekt szkolny i...
- Tak, dobrze - wzdycha i wreszcie, tysiąc lat pózniej, mogę wejść.
Opowiadam nieznajomemu mężczyznie w garniturze, w gabinecie z
nazwiskiem Hartwig na drzwiach, przygotowaną historyjkę. Każdy uczeń ma
napisać o zabudowie w jednej z berlińskich dzielnic, moja drużyna dostała
akurat Reinickendorf. Z przyklejonym uśmiechem rozwodzi się nad wysoką
jakością mieszkań i domów w tej okolicy. Głęboko nabiera tchu.
- Jeszcze jakieÅ› pytania? - pyta, zerkajÄ…c machinalnie na ekran komputera.
KÅ‚adÄ™ mu fotografiÄ™ na biurku.
- Poznaje pan ten dom? - pytam.
Tak, pamięta go.
- Przy Waldeichensteig. - Wzrusza ramionami. - Ale już go nie ma.
Zburzono go dwa lata temu.
- Zburzono? Dwa lata temu?
- Na tej działce stoją teraz cztery blizniaki. - Nie zauważa mojej rozpaczy.
- Cztery blizniaki! Taki interes! Taka prowizja! I to nie my przeprowadziliśmy
tÄ™ transakcjÄ™. Kto inny sprzÄ…tnÄ…Å‚ jÄ… nam sprzed nosa!
Przełykam rozczarowanie.
- A kto? - pytam. Mam słabą nadzieję, że tajemniczy agent będzie
pamiętał nazwisko lokatorów. Tylko nazwisko. Muszę mieć jakiś punkt
zaczepienia. Co pozwoli mi szukać dalej.
- Molier - cedzi agent przez zęby. - A teraz proszę mi powiedzieć, o co w
tym wszystkim chodzi. To jakiś test czy co? Mieszkał tam ktoś znany? Ofiara
nazizmu? Dlatego pani pyta, czy wiem, co to za dom?
Skąd mu to przyszło do głowy? Oszalał?
- Tak, to test - odpowiadam. Wstaję. Uśmiecham się równie sztucznie jak
on. - I pan go zdał. Dziękuję bardzo. Odezwiemy się do pana.
Agencja nieruchomości Molier także jest na mojej liście. Najpierw pytam
o adres. Dokoła budynku stoi rusztowanie, cała bryła jest owinięta folią, jak
gigantyczna torba na śmieci. Drzwi stoją otworem, ze środka dobiegają hałasy.
Słyszę wiertarki i szlifierki. Powietrze wypełnia biały pył, opada na papę, którą
wyłożono korytarze i schody. Pytam jednego z robotników w białych
kombinezonach, którzy pastwią się nad ścianami, gdzie mieści się agencja
nieruchomości Molier. Kciukiem wskazuje schody. Nie przerywa pracy.
Trzecie piętro. Bez windy. Idę na górę. Zostawiam za sobą białe ślady.
Drzwi do agencji sÄ… uchylone. Otwieram je jednym ruchem. Tym razem brakuje
mi cierpliwości. Tym razem nie będę bez końca sterczeć w poczekalni. Nie
zwracam uwagi na zaskoczoną recepcjonistkę, nie słucham jej pytań, idę dalej,
do gabinetu pana Moliera. ZatrzymujÄ™ siÄ™ dopiero przed jego biurkiem.
- Pośredniczył pan w sprzedaży działki przy Waldeichensteig - mówię
zamiast powitania.
Pan Molier chyba akurat ma przerwę. %7łuje, łyka, niemal dławi się
kanapką z kiełbasą. Nie wie, co robić. Siadam naprzeciwko niego, powtarzam
bajeczkę o projekcie szkolnym, co też tłumaczy, dlaczego o tej porze nie jestem
na lekcjach, ale nie wyjaśnia, czemu interesuje mnie akurat ten dom.
Nieważne.
- Pamięta pan może, kto tam mieszkał? - pytam.
- Oczywiście - odpowiada i wsuwa do ust ostatni kęs kanapki.
- Piszę artykuł o tej rodzinie. - Improwizuję. - Wie pan, że to bliska
rodzina Bertolta Brechta?
Patrzy na mnie z niedowierzaniem, kręci głową, wyciera ręce w
papierowÄ… chusteczkÄ™. Wstaje, szuka czegoÅ›, wyjmuje gruby segregator z
szafki. Otwiera go. Serce bije mi coraz szybciej. CzujÄ™, jak wilgotniejÄ… mi
dłonie, dyskretnie wycieram je w spodnie. Wkrótce poznam nazwisko Thursena.
A znając jego imię i nazwisko, zdołam go uwolnić. O ile karteczka nie kłamie.
No dalej, mów!
- Oczywiście nie mogę wymieniać żadnych nazwisk, ale.... %7ładnych
nazwisk. Przez chwilę rozważam, czy nie wyrwać mu tego segregatora i nie
uciec. Chyba nie dogoniłby mnie od razu?
- Ale to nie była rodzina. To była starsza pani, która przeniosła się od
domu starców - mówi. Mam wrażenie, że zboczyłam z właściwej drogi i
wpadłam w bagno, w którym zapadam się coraz głębiej. Ale nadzieja nie daje za
wygraną, walczy, szamocze się, aż wreszcie trafia na twardy grunt pod nogami.
Może to zdjęcie ma coś wspólnego ze mną, mówił Thursen. Może to
zdjęcie jej przeprowadzki do domu starców. Stąd to pudło. Może to jego babcia?
- Nie miała rodziny - ciągnie agent. - I dlatego wolała sprzedać dom, żeby
sobie na starość wygodnie pożyć.
Nie miała spadkobierców. A więc nie była niczyją babcią. Grunt zawiódł.
Nadzieja tonie.
Ten agent jest inny niż ten poprzedni. Odwraca się, widzi, co się ze mną [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ewagotuje.htw.pl
  • Copyright © 2016 WiedziaÅ‚a, że to nieÅ‚adnie tak nienawidzić rodziców, ale nie mogÅ‚a siÄ™ powstrzymać.
    Design: Solitaire