[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Tory skrzywiła się nad swoją kawą i szepnęła bezgłośnie: Podlizucha .
Zignorowałam ją.
Pózniej, kiedy wychodziłyśmy z domu do szkoły, Tory burknęła:
- Nie wyobrażaj sobie, Mago, że chłopak Petry wygrał ten głupi bilet dlatego, że
zabrałaś zdjęcie z kuwety Muszki. Ani dlatego, że rzuciłaś swoje głupie wiążące zaklęcie.
Postarałam się, żeby moja twarz nie wyrażała żadnych uczuć.
- Nawet by mi coś podobnego nie przyszło do głowy - odparłam.
- Bo ja sama wczoraj wieczorem też rzuciłam pewne małe wiążące zaklęcie -
powiedziała Tory. - Przekonamy się, jak skutecznie działają te twoje wsiowe czary przeciwko
prawdziwej magii.
- Pewnie się przekonamy - odparłam, zastanawiając się, jak do tego doszło: moja
siostra cioteczna i ja walczymy ze sobą o to, która z nas jest potężniejszą czarownicą. Rany,
co za ciemnota!
Nie mogłam powstrzymać lekkiego poczucia winy. Z pewnego punktu widzenia, Tory
miała prawo się złościć: w jej oczach byłam prawdopodobnie największą pod słońcem
hipokrytką, która udawała, że nie wie, o czym ona mówiła tego naszego pierwszego wieczoru.
A przecież wiedziałam. Wiedziałam doskonale. Babcia opowiedziała mi tę samą historię - o
tym, że w moim pokoleniu miała się urodzić kolejna wielka czarownica z naszej rodziny. To
była tylko taka bajeczka na dobranoc, opowiadana dla rozrywki.
Ale na mnie, kiedy ją usłyszałam, zrobiła całkiem spore wrażenie - takie samo
wrażenie, jakie najwyrazniej musiała zrobić na Tory. Bo tak samo jak ona byłam pewna, że
wiem, kto jest najpotężniejszą czarownicą w moim pokoleniu.
Ja sama. Oczywiście, że ja. Nazywają mnie pechową Magą, prawda? Poza tym, mam
rude włosy, i jeszcze ta historia związana z moimi narodzinami... Musiało chodzić o mnie. To
ja byłam tym dziwadłem. To nade mną wisiało fatum.
Wszyscy pozostali członkowie rodziny traktowali opowiadanie babci jako
ciekawostkę, służącą wywołaniu w dzieciach zainteresowania rodzinną genealogią. Widać
było, że babcia sama we własną historię nie wierzy. Zawsze chichotała, kiedy ją opowiadała,
zupełnie jakby to była najzabawniejsza opowiastka na świecie.
Ale nie było jej do śmiechu, kiedy w czasie ostatniej wizyty u nas powiedziałam jej,
że dowiedziałam się, co się potem stało z jej praprababką. Babcia zwykła sprytnie opuszczać
informację o tym, że Branwen była ostatnią kobietą spaloną na stosie za czary w Walii, kraju,
z którego pochodziła - fakt, który bez trudu udało mi się potwierdzić w Internecie.
Wrzuciłam jej imię do wyszukiwarki, tak z głupia frant, nudząc się któregoś dnia w
szkole na informatyce. Gapiłam się potem na ekran, czując, że zmroziło mi krew w żyłach.
Bo nagle to przestała być taka sobie historyjka. To była najprawdziwsza prawda. Jestem
potomkiniÄ… czarownicy.
Babcia do całej sprawy podeszła filozoficznie.
Och, no cóż - powiedziała. - Jestem pewna, że Branwen była dobrą czarownicą. No
wiesz. Znachorką. Pewnie lepiej sobie radziła z leczeniem niż alchemik z miasteczka, więc
zrobił się zazdrosny i oskarżył ją o czary. Wiesz, jak takie sprawy wtedy wyglądały. - Babcia
dopiero co skończyła lekturę Kodu da Vinci. - Ot, zwykła polityka .
Polityka, nie polityka, moja krewna zginęła - spalona na stosie! - za czary. Widać było
wyraznie, że to nie temat do żartów.
Coś, czego nauczyłam się na własnej skórze, mimo że znałam już historię Branwen,
kiedy po raz pierwszy rzuciłam własne zaklęcie, a potem musiałam patrzeć na jego okropne
skutki.
I dlatego wiedziałam, że Tory - niezależnie, czy odziedziczyła dar , który zgodnie z
przepowiednią babci jedna (lub obie) z nas miała dostać po Branwen - koniecznie należało
powstrzymać.
Najpierw więc, kiedy poprzedniego wieczoru Petra kładła Teddy'ego i Alice do łóżek,
wśliznęłam się do sutereny i ukradkiem umieściłam po jednocentówce, reszką do góry, w
każdym rogu sypialni opiekunki. A potem posypałam odrobiną morskiej soli, znalezionej w
kuchennej szafce, próg wszystkich drzwi do mieszkania Petry.
Wreszcie, napisałam imię Tory na kartce białego papieru, którą potem ukryłam pod
pojemnikami na kostki lodu w zamrażarce Petry. Jeśli Petra ją znajdzie, oczywiście zdziwi
się, ale przynajmniej na razie będzie bezpieczna...
Widziałam jednak wyraznie, że niełatwo będzie przekonać Tory, że to, co robi, jest
złe. W sumie, to wina babci, że nabijała jej głowę - o mnie już nie wspominając - całą tą
gadaniną o naszym przeznaczeniu. Gdybym nigdy nie usłyszała, że wywodzę się od
czarownicy, nigdy nie sięgnęłabym po pierwszą książkę o czarach, tę, którą znalazłam w
swojej szkolnej bibliotece w Hancock, tę, której użyłam, żeby rzucić swoje pierwsze zaklęcie,
które tak kompletnie odmieniło moje życie...
...i, niestety, czyjeÅ› jeszcze.
Ale gdybym nie rzuciła tamtego pierwszego zaklęcia, to przecież nigdy bym nie
przyjechała do Nowego Jorku. I nigdy nie poznałabym Zacha.
Naprawdę, kiedy o tym myślałam, wszystko - te wydarzenia w domu, ten szok i
samotność, kiedy musiałam opuścić rodzinę i od nowa zaczynać wszystko w nieznanej mi
szkole - wydawało się warte zachodu. Bo doprowadziło mnie do spotkania z Zachem.
Z Zachem, który, co prawda, kochał się w kimś innym, ale który także, bez udziału
magii, czarnej czy białej, został moim przyjacielem.
A to już było naprawdę coś.
Mimo to, biorąc pod uwagę wszystko, co zaszło między nami, nie zdziwiłam się
specjalnie, kiedy Tory zaczęła traktować mnie chłodno. W sumie zastanawiałam się, dlaczego
to nie nastąpiło jeszcze wcześniej. Tory podobało się, że ma pod ręką kogoś, kogo może
bezlitośnie szykanować - to było jedyne wyjaśnienie. A ponieważ próbowałam nie brać sobie
do serca drwiących uwag Tory, niespecjalnie mi przeszkadzało, że to ja się stałam tą osobą.
Ale kiedy zbliżyłam się podczas lunchu do stolika Tory tego dnia, kiedy rano Petra
oświadczyła, że Willem wygrał bilet w konkursie, kuzynka podniosła na mnie oczy i
wycedziła:
- Możesz o tym zapomnieć.
No cóż, nawet taka wiejska dziewucha jak ja umie zrozumieć aluzję.
Zabrałam swoją tacę i poszłam usiąść przy stoliku, gdzie często widywałam kolegów z
orkiestry. Jeszcze nikogo nie było, ale miałam nadzieję, że kiedy już się pokażą, na mój
[ Pobierz całość w formacie PDF ]