[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kopniakiem. Brenna wskazała głową ogień w palenisku.
- W czajniku jest herbata - powiedziała, zwracając się do nieszczęsnego
chłopaka. - Nalej sobie. Uważaj, bo jest gorąca.
Rob pośpieszył w stronę paleniska, ściągając łapawice. Doktor Stanton
rozejrzał się po pomieszczeniu. Planuje, jak rozmieści swoje rzeczy, pomyślała
Brenna. Bezczelny nicpoń.
Lecz on odezwał się z galanterią.
- O tej porze dnia światło nie jest zbyt dobre. Poświecę pani lampą.
I ku zdumieniu Brenny zapalił oliwną lampę, która stała na półce nad
paleniskiem, i przytrzymał ją nad Lucaisem, spoczywającym na kuchennym stole.
Brenna, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć, wymamrotała słowa podzięki i
wróciła do zszywania rany.
Zapanowało milczenie. Brenna słyszała, jak Rob hałaśliwie nalewa sobie
herbaty, dodaje mleka i wrzuca do kubka sześć kawałków cukru, zmieniając ciecz w
ulepek. Słyszała dyszenie Lucaisa, dzięki Bogu, regularne, oraz oddech jego
właściciela, nieco szybszy i płytszy niż za zwyczaj, co zdradzało, że chłopiec ma
trochę mniejsze zaufanie do jej umiejętności niż pies.
I wtedy na podłodze wylądował na czterech łapach Eric, kot, chcąc sprawdzić,
co się dzieje. Następnie rozległ się furkot skrzydeł, gdy Jo, oswojona wrona Brenny,
sadowiła się na belce pod sufitem. Pod stołem przysiadła Sorcha, beżowa suka o
zaniepokojonym spojrzeniu: Lucais był jej ulubionym towarzyszem zabaw.
Brenna odczuwała bliskość stojącego obok niej mężczyzny. Doktor Stanton
nachylił się ku niej, starając się jak najlepiej oświetlić ranę, którą zszywała, tak
blisko, że Brenna czuła ciepło jego ciała. Myliła się, sądząc, że doktor mniej ją
onieśmiela, gdy jest ubrany, niż wtedy gdy był bez koszuli. W obydwu przypadkach
wywierał na Brennie jednakie wrażenie. Jego wysoka męska postać wydawała jej się
grozna i niepokojÄ…ca...
A przynajmniej powinna się taka wydawać. Och, Brenna czuła zakłopotanie,
lecz nie dlatego, że znalazła się sam na sam z takim potężnym mężczyzną. To znaczy
niezupełnie sama. Rob i Hamish nie liczyli się jednak ponieważ nie byliby w stanie
odciągnąć Reilly'ego Stantona, gdyby zechciał jej czynić jakieś niestosowne awanse...
Których, niestety, nie czynił.
Niestety? Co siÄ™ ze mnÄ… dzieje? Nie jestem ani na jotÄ™ lepsza od tej Maeve,
wodzącej wzrokiem za młodym lekarzem, jak jakaś zakochana pensjonarka,
pomyślała ze zgrozą. Niepokoił ją nawet zapach mydła do golenia, którego doktor
użył tego ranka. Była to ostra, świeża woń, w której po chwili rozpoznała aromat
lawendowego mydła pani Murphy. Z pewnością pożyczyła jedną kostkę młodemu
lekarzowi. Nie był to zapach szczególnie prowokujący, a jednak, zmieszany z wonią
ubrań doktora, które musiały zostać wyprane tuż przed zapakowaniem ich do kufra,
wywoływał lekkie łaskotanie wzdłuż ramion Brenny.
Na próżno tłumaczyła sobie, że dzieje się tak dlatego, że od dawna nie
przebywała w pobliżu mężczyzny, który regularnie zażywa kąpieli. Kiedy ukończyła
zszywanie rany Lucaisa, była rozpalona jak w upalny letni dzień i musiała na chwilę
wycofać się do sypialni.
Podbiegła do urny walni i przytknęła do twarzy wilgotny ręcznik. Co się ze
mną dzieje? - zastanawiała się zaniepokojona. Zalewała się rumieńcem niczym Flora,
ilekroć w drzwiach piwiarni ukazywał się Glendenning.
I dlaczego? Dlatego że mężczyzna - mężczyzna, pachnący jak żaden inny
spośród ostatnio spotykanych - stanął nieco za blisko.
Przedziwne! Przecież to tylko lekarz, irytujący młody doktor, którego Iain
MacLeod, dziewiętnasty hrabia Glendenning, sprowadził tu, aby uprzykrzyć jej życie.
Zapaleniec, tak nazwał go lord Glendenning, i miał całkowitą rację. Bo mężczyzna
pachnący tak ładnie mógł przybyć na to odludzie, tylko będąc zapaleńcem.
Na Skye z całą pewnością nie mógł liczyć na chwałę ani na bogactwo.
Tego była całkowicie pewna.
Kiedy wreszcie doprowadziła się do porządku i zabrała kilka rzeczy z
przyległego pokoju, jak zawsze starannie go zamykając, młody lekarz był zatopiony
w rozmowie z Hamishem, który wyzbył się swojej wrogości na tyle, by niepochlebnie
roztrząsać zwyczaje lorda Glendenninga, zastawiającego wnyki na należących do
niego terenach.
- Twierdzi, że wilki pożerają zwierzynę płową - mówił Hamish. - Aleja nigdy
nie widziałem tu żadnych wilków. Może lisy, ale na pewno nie wilki.
Doktor Stanton siedział przy stole jadalnym. Jedną dłonią podpierał brodę, a
drugą, nieświadomie, głaskał prawe ucho Lucaisa. Słuchał uważnie, kiwając głową.
- Przez niego - ciÄ…gnÄ…Å‚ Hamish - poczciwe psy, w rodzaju Lucaisa, wpadajÄ… w
pułapki i łamią sobie łapy.
- Nie była złamana - sprostowała Brenna, wchodząc do kuchni. - Kość jest
cała.
Na jej widok doktor Stanton podniósł się grzecznie, jak przystało na
dżentelmena z Londynu, a Brenna zauważyła, że jego ciemne oczy zalśniły. Szybko
odwróciła wzrok, zdenerwowana, bo znów poczuła falę ciepła, chociaż przed chwilą
ochłodziła się lodowato zimną wodą.
- Jednakże włożę ją w łubki - ciągnęła, zadowolona, że jej głos brzmi
normalnie. Obecność przystojnego doktora Stantona nie sprawia na mnie wrażenia.
%7ładnego wrażenia, powtarzała w myśli. - Pilnuj, żeby Lucais ich nie zdjął, dobrze,
Hamish?
Chłopiec wymamrotał coś niezrozumiałego. Z pewnością dlatego, że podobnie
jak Rob, zapchał sobie usta ciastem, które Brenna wyjęła z szafki.
- Muszę przyznać - powiedział Reilly Stanton - że podziwiam pani wspaniałe
umiejętności. - Wskazał łapę psa. - Uczyła się pani od ojca?
- Tak - odparła Brenna. Usiadła, starając się nie okazywać, jak bardzo jest
zakłopotana spojrzeniem doktora Stantona. Miała nadzieję, że nie zacznie być dla niej
miły. Bo jakże miałaby go nienawidzić, jeżeli będzie dla niej miły?
- Rozumiem - powiedział doktor - że po wyjezdzie ojca zajmuje się pani
leczeniem tutejszych ludzi?
- Ludzi - odparła Brenna, niewyraznie, ponieważ trzymała w zębach kawałek
drewienka, bandażując psią łapę - a także ich zwierzęta, jak pan widzi.
- Z pewnością odczuła pani ulgę na wieść o moim przyjezdzie. Brenna
spojrzała na niego zdumiona. Do tego wszystkiego taki zarozumiały i arogancki...
- Ma pani mnóstwo pracy - wyjaśnił szybko, w obawie, że jego słowa zostały
zle zrozumiane... a najwyrazniej tak się stało. - Spiesząc na każde zawołanie
mieszkańców wsi. Zwłaszcza że, jak sądzę, ma pani inne sprawy na głowie.
- Wcale nie - odparła Brenna. Teraz już wyraznie, bo wyjęła z ust drewienko i
przymocowała je do łapy Lucaisa.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]