[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nie jesteś pan przecie\ baranem, ani psem. Zresztą słyszałem, \e hrabia Rodriganda
dostał od niego cały oddział lansjerów, by umocnić swoją władzę. Czy nie jest on przyjacielem
prezydenta?
On mo\e nim być, ja nie!
Ba, jaki pan, taki sługa. Będę ostro\ny, dopóki nie przekonam się, i\ rzecz ma się inaczej.
Będę te\ uwa\ać pana za szpiega.
Senior, nie jestem nim! zawołał Kortejo z lękiem.
Czy\by? WyglÄ…da pan podejrzanie. Z Meksyku a\ do hacjendy Vandaqua nie jedzie siÄ™
tylko z przyjacielskimi odwiedzinami. No co?
Kortejo nie mógł ukryć zakłopotania.
Ka\ę pana zamknąć, jutro dowiem się prawdy.
Jestem niewinny! zapewniał Kortejo.
Dobrze, a teraz proszę wyjść! Naraz dał się słyszeć przy stole głos:
Senior Juarez, proszę pozwolić! Czy uwa\a mnie za swojego szczerego druha?
Mówiący był wielkim, nadzwyczaj silnie zbudowanym Meksykaninem.
Co za pytanie? Czy mianowałbym cię, senior Verdoja kapitanem mojej stra\y
przybocznej, gdybym ci nie ufał? Co ma więc znaczyć to pytanie?
Chciałbym prosić o zaufanie dla słów Korteja rzekł olbrzym.
Kortejo w strachu swoim nie przyglÄ…dnÄ…Å‚ siÄ™ dotychczas bli\ej otoczeniu Juareza i nie
widział swego stronnika. Ale na dzwięk jego głosu ucieszył się. Czuł się uratowanym, poznał
obrońcę.
Verdoja nie był milionerem, ale dosyć zamo\nym właścicielem ziemskim. Na północy miał
obszerne pastwiska i był sąsiadem Rodrigandów. Północne posiadłości hrabiego zawierały
kopalnie rtęci i dlatego Verdoja chciał nabyć ten kawałek ziemi dla siebie, ale hrabia Ferdynand
nie chciał sprzedać.
Jak to? Znacie go?
Tak. On nie jest wrogiem, raczej naszym sojusznikiem. Ręczę za niego.
Juarez zmierzył Korteja raz jeszcze, potem rzekł:
Je\eli pan ręczy za niego, to niech idzie. Pan za niego odpowiada!
Chętnie senior! Juarez pytał dalej:
A kim są ludzie pańscy?
To są moi towarzysze, poczciwcy, którzy nikomu nic złego nie uczynią.
Mogą odejść i poszukać sobie noclegu. Pan zaś będzie jeść z nami. Oddaję go seniorowi
Verdoja.
Tak zakończyła się ta niebezpieczna sprawa. Kortejo znalazł się za stołem Juareza, sławnego
Indianina Juareza, który był pózniej kandydatem na prezydenta Meksyku i przyczynił się do
strącenia cesarskiej korony austriackiego księcia.
Biesiada nie była wykwintna, ale po\ywna. Spo\yto mnóstwo potraw, wypito wiele
rozmaitych napojów. Po uczcie nikt nie mógł powiedzieć, \e jest trzezwy. Tylko Juarez, jak to
u Indian bywa, zachował umiar.
Po kolacji Verdoja mógł pogawędzić bez przeszkód z Kortejem. Wyszli z domu.
Będzie pan spał u mnie. Spodziewam się, \e nie będzie to zbyt ucią\liwe.
Jestem panu nieskończenie wdzięczny i dziękuję za wstawienie się za mną, senior
Verdoja. Byłbym tej nocy nie przespał spokojnie.
O, z pewnością nie. Przestraszyłem się, usłyszawszy, \e pan był w hacjendzie Vandaqua,
gdy\ właśnie mamy na nią napaść.
Czy\by?
Kortejo przeląkł się na samą myśl o tym, jakie mu groziło niebezpieczeństwo. Juarez był
znany z swej srogości.
Tak odpowiedział kapitan. Nie miałem właściwie tego panu mówić, bo to
tajemnica. Ale czego do czarta szukał pan w tej hacjendzie? O ile wiem, to ten człowiek nie był
nigdy waszym sympatykiem.
Teraz stało się inaczej. Nie jest on ju\ moim sąsiadem. Hacjenda del Erina nie jest nasza.
Petro Arbellez ją odziedziczył.
A niech go diabli porwą. To hrabia Ferdynand nie chciał mi sprzedać tego kawałka ziemi,
który pragnąłem, a innym daruje kawał ziemi o powierzchni dwudziestu mil kwadratowych.
Ale, niech tam!
Weszli do domu, kwatery kapitana. Zajmował on najlepszą komnatę. Ao\e jego było
przygotowane, na stole stały potrawy.
No, jeść zdaje się nie będziemy. W tym łó\ku sypiam ja, pan zaś będzie się musiał
zadowolić hamakiem.
Gdy hamak upięto, kapitan podał Kortejowi cygaro, sam zapalił równie\ i zapytał:
Jak słyszałem hrabia Ferdynando umarł?
Tak. Alfonso jest jego następcą. Teraz przebywa w Hiszpanii, a ja wszystkim zawiaduję.
No, winszuję! zaśmiał się cynicznie Verdoja. Ju\ pan na tym zawiadywaniu zna się
najlepiej! Czy nie dostałby mi się jakiś smaczny kąsek, mój kochany Kortejo?
Aha! Niby te kopalnie rtęci?
Naturalnie.
Hm, o tym mo\emy porozmawiać, ale najpierw chciałbym wiedzieć, czego Juarez szuka
na hacjendzie Vandaqua?
Chce spaść na kark właścicielowi jej, bo ten go zdradził.
Jak to?
Więcej nie powiem, wiem tylko, \e jutro o tym czasie hacjendero ju\ nie będzie \ył.
Juarez nie zna przebaczenia ani Å‚aski. ZresztÄ… przy tym zobaczÄ™ te\ i waszÄ… hacjendÄ™ del Erina.
Aha! Jakim sposobem?
Gdy\ część naszych stanie tam na kwaterze.
Hm mruknÄ…Å‚ Kortejo. Pan tak\e?
Tak jest.
Kortejo namyślił się, a kapitan zapytał:
O czy tak myślisz senior?
O kraju z kopalniami rtęci uśmiechnął się Kortejo.
Mo\e chce pan namówić hrabiego Alfonso, by mi je sprzedał?
Chcę uczynić coś o wiele milszego. Posiadłość się wam tak podoba i le\y w zasięgu ręki.
Prawda? Hrabia Ferdynand nie sprzedał jej gdy\ sądził, \e tam le\y ogromny skarb.
Mylił się.
Pan wiesz tak samo dobrze, jak i ja, \e miał pod tym względem słuszność. Ile pan da za
ten kawałek ziemi?
Du\o tego nie będzie. To nie pastwisko, którego potrzebuję.
No, no, nie udawajcie, znamy się ju\ na tyle, \e mo\e pan mówić otwarcie.
Jak ju\ powiedziałem, to nie pastwisko. Składa się z pustych pagórków i rozpadlin. Ale
le\y w sąsiedztwie, dlatego mo\e dałbym& sto tysięcy pesos.
Kortejo zaczął się śmiać i rzekł:
Pan wcale nie jest roztropny! Posiadłość tę kupił hrabia za pięćset tysięcy pesos i jest ona
wedle obecnych notowań cztery razy tyle warta.
To pański pogląd.
Kiedy się zaś sprawdzi moje przeczucie, \e jeszcze obok rtęci znajdują się tam i inne
metale, to pięć milionów będzie mało, bo samej renty przyniesie nie setki tysięcy a milion
prawie.
Fantazjuje pan!
Wypowiadam tylko trzezwy sąd. Nie mówię te\ o dniu dzisiejszym, tylko o przyszłości i
wychodzę z zało\enia, \e ten kawał ziemi przyniesie majątek. Przecie\ dobrze panu \yczę. Bez
pańskiej pomocy mo\e by mnie rozstrzelano, dlatego nie chcę panu za kęs ziemi z rtęcią tak
du\o liczyć.
Kapitan ściągnął twarz szyderczo i rzekł:
Pan mi przecie\ nie zechcesz podarować tej ziemii?
O, dlaczego nie?
Verdoja skoczył z łó\ka:
Co pan mówi?
To co pan słyszał! Chcę mu podarować tę piękną posiadłość.
Kapitan usiadł i rzekł niechętnie:
Bzdura! Słuchaj, Kortejo, co byś uczynił, gdyby mi tak przyszło do głowy wziąć ciebie za
słowo?
Dotrzymałbym go!
Toście ogromnie głupi mój panie.
Jednak wiem co mówię i czynię.
Verdoja zniecierpliwił się:
Gadaj pan powa\nie i nie pozwalaj sobie na głupie \arty.
Mówię powa\nie, gdy\ nie czynię tego bezmyślnie.
A o co właściwie chodzi?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]