[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dziewięciomiesięczna dziewczynka jego traktowała jak matkę. Mariola mogła być dalekim i
nieco tajemniczym ojcem. Dziecko na niego wołało papu , co od biedy mogło uchodzić za
niemowlęce zawołanie papa ; na spacerach dostarczało mu nawet niejakich satysfakcji, jako
że dziewczynka była śliczna. Tak, mamy to we krwi, że zawsze damy sobie radę - przywoły-
wał w pamięci goliznę swoich przodków-karmazynów. No cóż, bywali jurgieltnikami ró-
żnych obcych rządów, zdarzały się i większe wpadki, jak powieszenie przez zbuntowany lud
antenata biskupa, ale przecież dawali sobie radę. Jeśli Walerek-Ruchacz mówi, że przy
kurwie byłby alfonsem, ale przy Marioli jest tiełochranitielem , to ma rację. Taki jest współ-
czesny świat. I mógłbym moim karmazynom popatrzeć w twarz z odkrytym czołem, ilekroć
liczę co pierwszego te 30 tysięcy mej lokajskiej pensji. Lepsze to niż ich ruble i dukaty.
Tak naprawdę to schronił się w domu Marioli znajdując tu oazę prawdziwego spokoju.
Na uczelni spotkało go pasmo niepowodzeń. Pragnąc złapać równowagę wstąpił do związku
studentów, nie wiedząc jak mocno naraża się tym samym akurat temu profesorowi, u którego
miał zaległy egzamin. Oblał. I chyba nie przypadkiem tego wieczora w akademiku przeżył
straszliwą kocówę... - reakcja lała czerwonego hrabiego z ZSP. Następnego dnia życzliwy
los zetknął go z Mariolą. Naprawdę wśród tych panienek była damą. Z początku nawet się nie
zorientował. Bo jednak nie tylko wypuszczała swój szwadron (szybko nazwał tak wesołą
trójkę - gromadkę jej dziewcząt - do diabła, miało się stryja kawalerzystę, co z szablą na czo-
łgi), ale i sama fatygowała się niemal codziennie. Tyle, że była to praca poważna, nie żadne
rwanie po kilku facetów noc w noc. Zawsze na godzinę dwunastą w południe szykował
gorÄ…cÄ… kÄ…piel. Mariola nigdy w domu... Takiego wypadku od czasu, gdy u niej pracuje, nie
było ani razu. Wszystko układało się znakomicie, do momentu gdy pojawił się Walerek.
Mariola zawsze dostawała to, na co miała ochotę. Gdy go zobaczyła, jak oparty o mur przy-
pala papierosa od portiera, coś w niej zagrało. Nie mogła tak od razu przy tym cieciu, więc
wysłała z lokalu Muszkę, jedną ze sterowanych przez siebie przyjaciółek . Nie musiała dużo
tłumaczyć. Jak wyjdziesz i popatrzysz, będziesz wiedziała który.
- Sprowadz go jakoś delikatnie - wydała polecenie.
Muszka wywiązała się ze sprawy znakomicie.
- Szefowa chce się z tobą przejebać - oznajmiła mu półgłosem.
I patrzcie. Jeszcze się stawiał. Nie ma czasu.
- O, co ty takiego robisz, chłoptasiu - zadrwiła Muszka.
- PalÄ™ papierosa...
Zaimponował. Bo palił dalej. Wróciła do Marioli. Właśnie gadała z jakimś po ichniemu.
Bo znała język. Na tym polegała jej przewaga. Ona umawiała co, jak i za ile.
Jak usłyszała, wzruszyła ramionami, przeprosiła na chwileczkę grubego Duńczyka.
Wyszła.
No i odnalazła się dopiero na drugi dzień.
O, ta kąpiel trwała dwa razy dłużej niż normalnie. I po dwóch dniach pojawił się ten
piekielny Walerek. Nie mieszkał z nimi. Dom Marioli to dom. Kupiła mu kawalerkę. Ale już
nic nie było tak całkiem normalnie. Nawet swoje kłopoty z Muszką Mirek kojarzył, może
niesłusznie, z pojawieniem się tego prostaka. Bo Mariola znała życie. Gdy omawiała warunki
pracy, było i to, że nie ma co liczyć na wychodne, bo dla niej niedziela to jeszcze lepszy dzień
pracy, więc trudno, żeby on miał wolne. Ale, że zna życie, to zapewnia mu opiekę socjalną
- Rozumiem, jesteś chłop i masz swoje potrzeby. Ale nic na mieście. Jeszcze byś jaką
chorobę zawlókł do domu... Chyba, że wolisz Jagusię...
Zgodził się na Muszkę. I nie narzekał. Nie zaniedbywała się. W każdym razie do czasu,
gdy nastał , jak mawiały dziewczęta ze szwadronu Marioli, Walerek. Wtedy się zaczęło.
Dwa razy nie przyszła i poskarżył się Marioli. Nawet zagroził, że było w warunkach umowy o
pracÄ™. Dupa dwa razy w tygodniu.
- A jak nie będzie, to nie będzie papu! - zagroził strajkiem. Strasznie się wtedy Mariola
uniosła, o mało nie stracił roboty. Ale w końcu skończyło się jak trzeba. Muszka przychodziła
dwa albo trzy razy w tygodniu.
Mimo to coś się zmieniło. Mariola nieco się rozleniwiła. Zdarzyło się, że Walerek raz i
drugi został na noc.
Właśnie wyciskał świeżą marchewkę, aby przygotować soczek dla małej, gdy usłyszał
dzwonek do drzwi.
Nie odpasał fartuszka (marchewka zostawia plamy trudne do sprania), wyłączył soko-
wyżymałkę i ruszył do drzwi.
- Ciocia Matylda... - jęknął w popłochu nie usuwając się z progu.
- Mam cię nareszcie... - ciocia wemknęła się do środka.
- Ciociu... - jęknął idąc za nią. Dziecko zaczęło się drzeć w swoim łóżeczku.
- Popatrz, jak wita babcię. Cioteczna nie cioteczna, ale przecież jestem babcią... Jak ja
na to czekałam...
Stara pani wspięła się na palce i pocałowała Mirka w czoło.
Byli sami w pokoju. Matylda obrzuciła wnętrze szybkim spojrzeniem.
- No, tak. Ale przecież nie ma się czego wstydzić, głuptasie, terazniejszość nie zna poję-
cia - mezalians. Pokaż mi maleństwo. To dziewczynka? A widzisz, choć nie wiem, to się
domyśliłam. Rozkoszne maleństwo...
Córeczka Mariolki rzeczywiście była piękna cherubinową urodą.
- Papu! - zakwiliło małe i babcia znów dała się nabrać jak wszyscy.
- Woła tatusia! - Jaka rozwinięta. Osiem miesięcy?
- Już dziesiąty... - sprostował. Nic, absolutnie nic nie przychodziło mu do głowy. Na
szczęście dziś Mariola pracuje cały dzień i Muszka ma go wizytować dopiero jutro.
- Imponujesz mi - stara pani była wniebowzięta, ujęła figlarnie w dwa paluszki fartu-
szek siostrzeńca. - Takich mężczyzn w naszej rodzinie brakowało. Instynkt rodzinny. Popatrz,
stryj Albin... - jak zawsze, gdy wymawiała to imię zarumieniła się po koniuszki włosów.
- Mów, kiedy. Kiedy się ożeniłeś...?
- No właściwie... bardzo niedawno - wyznał.
- Dziecko w drodze i dopiero do ołtarza - roześmiała się pani biorąc małą na ręce.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]