[ Pobierz całość w formacie PDF ]
się do samochodu. Zanim Sam zdążył przejść przed maską, aby
zasiąść za kierownicą, rozpuściła włosy i cisnęła okulary na
tylne siedzenie.
- Podobasz mi się ze związanymi włosami - powiedział Sam.
Ponownie zebrała włosy w kok, podniosła czapkę i wcisnęła
ją znowu na głowę. Zmrużyła oczy, gdy na czoło zsunęła jej się
kaskada splątanych loków.
- Ja też się lubię w tej czapce, ale Tucker zawsze uważał, że
moje włosy wyglądają najlepiej, gdy...
Sam delikatnie zamknął jej usta dłonią. Co prawda chciał jak
najszybciej opuścić to siedlisko nadgorliwych reporterów, ale
najpierw musiał załatwić bardzo ważną sprawę.
- Naprawdę nie lubię tego imienia: Tucker. Gdy je słyszę,
mam ochotę zgrzytać zębami. Gdybym hodował karalucha, nie
S
R
nalewałbym go Tucker, bo karaluch zasługuje na coś lepszego.
Czy są jakieś szanse spędzenia tego dnia bez słuchania o tym
czymÅ› na literÄ™ T?
Mercy poczekała cierpliwie, aż Sam usunie rękę.
- Masz rację. Przepraszam. Wyzwoliłam się już fizycznie, ale
jeśli chodzi o psychikę, to zostało mi jeszcze trochę komplek-
sów. Będę się pilnować. En avant.
Sam uśmiechnął się, całkowicie oczarowany przez tę istotkę
mającą przekrzywioną czapkę baseballową na głowie, grzywkę
na oczach i kosmyki ciemnobrązowych włosów ha szyi. Była
bardzo kobieca - w dziwny sposób chłopięce przebranie jeszcze
tę kobiecość podkreślało. A on, Sam Christie, najszczęśliwszy
człowiek w Denver, miał przed sobą cały dzień, aby ją podzi-
wiać. To było jak urodziny, Gwiazdka i Czwarty Lipca złączone
w jedno. Do diabła, znowu ucieszył się, że zemdlał w windzie.
Dzień był słoneczny, a góry nigdy chyba jeszcze nie wy-
glądały tak pięknie. Osiki dzwigały ciężkie korony jasnozie-
lonych liści, drzewa iglaste były gęste i nastroszone, a koryta
potoków nabrzmiały od uzdrawiających wiosennych roztopów.
Droga wcinająca się głęboko w kanion Rock Creek była wąska i
kręta. Zaglądała to tu, to tam, wybiegała daleko, po czym wra-
cała, objawiając ocienione łąki, granitowe urwiska, gigantyczne
wodospady uderzające z łoskotem o postrzępione białe skały.
Ciągłe zmiany pogody zamieniły jezdnię w uciążliwy tor
przeszkód, pełen wybrzuszeń i dziur. Przydałoby się tu ponowne
asfaltowanie.
S
R
- Więc to jest jazda terenowa- powiedziała Mercy, zaci-
skajÄ…c kurczowo palce na brzegu siedzenia, gdy Sam z piskiem
opon wprowadziÅ‚ dżipa w kolejny wÄ…ski, ostry zakrÄ™t. -Nié
wiem, dlaczego to siÄ™ tak nazywa. To bardziej przypomina lata-
nie. Na pewno nie dotykamy terenu czterema kołami..
- To nie jest jazda terenowa, piękna, głupiutka kobieto. -Sam
wziął nagły zakręt w prawo, aby ominąć głęboką wyrwę w as-
falcie. - To jest cudowna niedzielna przejażdżka.
Podskoczyli na kolejnym wyboju. Mercy przycisnęła obiema
rękami czapkę, aby nie spadła jej z głowy. - Czy jazda tereno-
wa jest jeszcze gorsza?
- Chyba nie myślisz, że jest gorsza - poprawił ją Sam
uprzejmie. Wpadające przez okno powietrze rozwiewało jego
zmierzwione włosy. Roześmiane oczy przybrały kolor wiosen-
nego nieba. Przestał pozować na kowboja, jak tylko minęli gra-
nice miasta, - Myślisz, że jest bardziej podniecająca, rzucająca
większe wyzwanie, prawda?
Mercy przypięła się pasem do siedzenia. Zupełnie nie wie-
działa, dlaczego nie zrobiła tego wcześniej.
- Tak, właśnie o tym myślałam.
- W takim razie masz rację. - Sam zahamował tak gwał-
townie, ze dżip wykonał niemalże pół pełnego obrotu pośrodku
drogi. - O mało nie przegapiłem zakrętu. Aatwo go nie zauwa-
żyć, jeśli się nie zna dobrze terenu.
- Jakiego zakrętu? - Oczy Mercy rozszerzyły się jeszcze
bardziej. Z przerażeniem spostrzegła, że zjechali z asfaltowej
drogi prosto w gÄ…szcz zbitej zieleni. - Tu ni e ma drogi, Sam.
Jak ty chcesz jechać?
S
R
- TÄ… drogÄ…..
- Chcesz mi wmówić, że ty tu widzisz drogę?!
- Niezupełnie. - Zdjął rękę z dzwigni biegów, aby odgarnąć
włosy z oczu. - Niektórzy ludzie mogliby patrzeć na te skały i
drzewa i widzieć same przeszkody. A wiesz, co ja widzę, gdy na
nie patrzÄ™?
- Co? - spytała wyczekująco.
- Wyzwania,
- O Boże!
Mercy nie mówiła nic przez następne trzydzieści minut. Po-
krzykiwała co prawda i piszczała - ale nie wymówiła ani słowa.
Była młodą kobietą z Nowego Jorku, przyzwyczajoną do pro-
stych dróg, łagodnych zakrętów i oznakowanych przejść dla
pieszych. Do cywilizowanej jazdy. Nigdy dotąd nie jednała sa-
mochodem, przeżuwającym skały i wypluwającym je daleko za
siebie, samochodem, który mógł wspiąć się na sosnę z jednej
strony i zjechać z drugiej, samochodem przeorywającym wzbu-
rzone strumienie. Nigdy też nie jechała z mężczyzną. śmiejącym
[ Pobierz całość w formacie PDF ]