[ Pobierz całość w formacie PDF ]
rozrzuconych domach, których fronty były ząbkowane i malowane czerwono,
olbrzymie przestrzenie, może pradawne łożyska wielkich słonych jezior,
bielejące solą, jak tylko okiem zajrzeć, a wszędzie i zawsze płaszczyzna, pustka
i milczenie.
Niezmiernie rzadko spotykali dwóch, trzech konno jadących podróżnych z
uwiązanymi zapasowymi końmi, którzy przelatywali jak wicher galopem i znów
wielka pustka i szeroka cisza. Dnie były tak jednostajne jak na pełnym morzu,
znojne, nudne, nieskończenie długie.
Ale czas był prześliczny.
Wszakże peoni co dzień stawali się bardziej wymagający, zupełnie tak jakby
chłopiec był ich płatnym służącym, niektórzy traktowali go brutalniej a wszyscy
żądali ciągłych posług, bez żadnego względu. Kazali mu dzwigać ogromne
brzemiona paszy, posyłali go po wodę w bardzo oddalone miejsca, a on,
złamany tą pracą ciężką dzienną, nie mógł się nawet dobrze wyspać budzony
nocą rykiem bydła, rżeniem koni, ujadaniem wielkich psów, które mieli z sobą,
a rankiem wstrząsany nieustannie podskakującym ruchem wozów,
skrzypieniem kół i
brzękiem żelastwa. W dodatku, niech tylko wiatr się zerwał, a zrywał się
często, czerwonawy, tłusty pył pokrywał wszystko dostawał się do wozu,
przenikał pod ubranie, napełniał mu usta i oczy tamując oddech,
przeszkadzając patrzeć, uporczywy, niezbyty, nieznośny.
Zmęczony ciężką pracą i niespaniem, obdarty i brudny, poniewierany od rana
do nocy, biedny chłopiec z dnia na dzień coraz bardziej marniał i byłby zupełnie
upadł na duchu, gdyby capataz nie przemówił do niego od czasu do czasu paru
słów życzliwych. Często też skulony w kącie wozu, nie widziany przez nikogo,
płakał gorzko oparłszy twarz o swoją torbę, w której już nic nie było prócz
trochy łachmanów. Co rano wstawał słabszy, bardziej zniechęcony, a patrząc
na tę równinę nieskończoną, nielitosną, nieprzebytą zupełnie jak ocean ziem
pustych, milczących, myślał sobie:
Ach, tego wieczora to już nie doczekam. Już co dzisiaj to zamrę z pewnością!
A roboty przybywało, a dokuczliwe obejście coraz było cięższym. Pewnego
ranka, że wody na czas nie przyniósł, w nieobecności capataza jeden z peonów
go uderzył i odtąd w zwyczaj wprost weszło, że wszyscy razem, z rozkazem
jakimś dawali mu szturchańca mówiąc:
Wez to do torby, włóczęgo! Wez dla matki! A jemu serce pękało. Znosił, ale
nie mógł znieść i zachorował.
Trzy dni leżał w wozie okryty kołdrą, szczękając zębami w okrutnej febrze i nie
widując nikogo prócz capataza, który przynosił mu pić i liczył puls jego. Więc
się już za zgubionego miał i wzywał matki z rozpaczą śmiertelną, słodkie jej
imiÄ™ ciÄ…gle na ustach majÄ…c:
O matko! Droga mamo! Ratuj mnie! Przyjdz, zanim umrę, żebym cię
pożegnał! O mamo, czy ja cię już nigdy nie zobaczę? Czy mnie, mamo,
umarłego znajdziesz na tej drodze?
I składał ręce, i tulił je do piersi, i modlił się żarliwie, gorąco.
Aż dzięki staraniom poczciwego capataza pozdrowiał jakoś i począł się mieć
lepiej. Ale właśnie wtedy nadszedł dzień najstraszniejszy dla niego: dzień, w
którym miał zostać sam.
Dwa tygodnie byli już w drodze.
Kiedy więc przyciągnęli do tego rozstaju, gdzie od drogi, idącej ku Tucuman,
odgałęzia się droga idąca do Santiago dell'Estero, capataz oznajmił chłopcu, że
tu się rozłączą. Dał mu kilka wskazówek co do dalszej podróży, założył mu
torbę na plecy tak, żeby mu łatwiej było iść, i jak gdyby obawiał się własnego
rozczulenia krótko się z nim pożegnał, tak że chłopak ledwie miał czas
pocałować go w rękę. Ale i peoni, którzy mu tyle nadokuczali, zdaje się, że byli
wzruszeni litością widząc go tak samym, stojącym bezradnie na drodze, gdyż
oddalając się pożegnali go przyjaznym ruchem ręki. A on oddawszy im z serca
pożegnanie owo stał i patrzył, póki cała wyprawa nie znikła mu w chmurze
czerwonego pyłu, po czym westchnął i puścił się w drogę.
*
Jedna rzecz wszakże dodała mu ducha zaraz na wstępie. Oto po tak długiej
podróży skróś nieskończonej, śmiertelnie jednostajnej płaszczyzny, spostrzegł
wznoszące się przed sobą na dalekim widnokręgu niezmiernie wysokie,
lazurowe góry z białymi szczytami, które mu przypomniały Alpy i dawały
złudzenie czegoś swojskiego, czegoś, co go do oddalonej ojczyzny zbliżało.
Były to Andy, skalisty grzbiet amerykańskiego lądu, olbrzymi łańcuch ciągnący
się od Ziemi Ognistej do morza podbiegunowych lądów, na przestrzeni stu
dziesięciu stopni szerokości geograficznej.
A i to go orzezwiło bardzo, że powiew wiatru stawał się coraz cieplejszy,
wprost jakby ogrzane powietrze biegło naprzeciw niego. I nie dziw, gdyż droga
jego, wstępująca teraz znowu ku północy, zbliżała go powoli ku sferom
zwrotnikowym.
Uszedł już kawał, kiedy spotkał nareszcie grupę małych domków z dość
[ Pobierz całość w formacie PDF ]