[ Pobierz całość w formacie PDF ]
byle pretekstem. On bawi się ciemnym metalowym przedmiotem wiadomego kształtu,
magazynek raz po raz wyskakuje z trzaskiem. Jest więc pistolet, czy się to narratorowi podoba,
czy nie, i taki fakt ma swoje konsekwencje. Właściciel pistoletu powoli podnosi wzrok. Przez
chwilę wpatruje się w czerwony szlafrok, zadając sobie, być może, nieubłagane pytanie, po co
żyje ten lub tamten. Już wstał ze swojego miejsca w tyle wagonu, już zbliża się nieśpiesznym
krokiem, chwiejnym, kiedy kolejką zarzuca na szynach. Wysiadka, szmaciarzu takie słowa
nikogo by teraz nie zdziwiły, można je odgadnąć choćby z ruchu warg, kiedy przez łoskot kół nic
nie słychać. Wiadomo, czerwień rozjusza. Oksydowana lufa, szturchnąwszy ucho, wskazuje
staremu kierunek. Ów wysiadÅ‚by natychmiast, gdyby nie pÄ™d pociÄ…gu i zamkniÄ™te drzwi, wiÄ™c
mruga tylko powiekami, coś mówi; widać, że brak mu kilku przednich zębów. W całej
rozciągłości przyznaje rację właścicielowi pistoletu, sepleniąc z lekka, zbyt wiele wszędzie
śmiecia takiego jak on sam, stary ramol w czerwonym szlafroku. Dobrnąwszy do kropki, z
wysiłkiem przełyka ślinę. Właściciel pistoletu toczy wkoło martwym wzrokiem szaleńca. Rusza
się powoli i tak samo powoli rozważa, co powinien zrobić ze staruszkiem, nim pociąg dojedzie
do następnej stacji. Teraz włóczęga wtrąci się z własnym komentarzem. A to ci dopiero,
chichocze, wariaci zwariowali. Przyłączają się do tych, którzy wariatów wykończyliby w
pierwszej kolejności. Wszystkich maniaków, psychopatów, transwestytów i, ma się rozumieć,
Schmidta albo Millera razem z nimi. Roznieśliby ich na podeszwach podkutych butów. Na
wariatach by się skrupiło, bo %7łydów trudniej szukać. A bezdomnym pijaczkom w końcu by
darowali. Pijaczków się nie da wytępić. Lufa z wolna przesuwa się w stronę włóczęgi, właściciel
pistoletu chce się chyba upewnić, czy go słuch nie myli, zwłaszcza że łoskot kół zagłusza słowa.
Włóczęga sam dobrze nie usłyszał, co przed chwilą mówił, więc nie potrafi tego powtórzyć.
Skoro tak, będzie musiał wlezć pod ławkę i na rozkaz zaszczekać, hau! hau! Ale ten płytki falset
wydobyty z zaschniętego gardła to jeszcze za mało, właściciel pistoletu nie ustąpi, póki nie
usłyszy przeciągłego skowytu, którego wzorzec dobrze zna. Ma się rozumieć, dostanie wszystko,
czego żąda. Aatwość, z jaką stawia się na swoim w wagonie kolejki, może budzić tylko wstręt,
toteż w owej chwili Schmidt albo Miller ma już dość, chciałby czym prędzej zakończyć nędzne
przedstawienie. Lecz nie zna innego sposobu niż ten jeden: wyceluje i pociągnie za spust.
Rozlega się ogłuszający huk, wszyscy świadkowie tej sceny zamykają oczy, potem przez chwilę
słyszą tylko brzęczenie w uszach. Kiedy zaś mija ta chwila i łoskot kół powraca, każdy już
pojmuje, że wystrzelił pistolet startowy. Teraz się śmieją, śmieją się do rozpuku, nie wyłączając
pięknej kobiety w wyzywającym makijażu, nie wyłączając niechlujnego staruszka, który mógł
umrzeć ze strachu i jeszcze w tej chwili trzyma się za serce. Włóczęga wyłazi spod ławki w
ubraniu szarym od kurzu, palcami wyczesuje z włosów niedopałki. Usta, zapieczętowane
błazeńskim uśmieszkiem, nie wykrztuszą ani słowa skargi.
Tymczasem pociąg coraz bardziej się oddala od miejsc, które były punktem wyjścia i do
których trzeba by powrócić, żeby zakończyć wreszcie całą rzecz, póki jeszcze narrator pamięta, o
ile stacji ma się cofnąć: na razie tylko o jedną. Może wystarczy przejść na przeciwległy peron,
gdy przyjdzie pora. Niestety, oni także chcą wysiadać, włóczęga z kolczykiem w uchu i stary
człowiek w czerwonym szlafroku. Narrator idzie szybko, buty mu przemakają w kałużach. W
pośpiechu rozpryskuje błoto, zdecydowany przede wszystkim zgubić tamtych: sunącego za nim
krok w krok włóczęgę z kolczykiem w uchu i zdyszanego profesora, który co jakiś czas podbiega
truchcikiem. Włóczęga, być może, nosi w kieszeni własny pęk kluczy od jakichś sobie znanych
piwnic, od ulubionych studzienek ciepłowniczych i trzyma się swojej marszruty. Dar
wszechwiedzy wykorzystuje zapewne do wynajdywania najlepszych kąsków po śmietnikach.
Stary zaś bez wątpienia występuje jako postać w obu historyjkach, których wątki przypadkiem
się splątały. Oto więc robotnicza dzielnica położona nie wiedzieć jak głęboko pod poziomem
hotelowego holu, tego obojętnego raju, w którym ciało prawie nie cierpi i nie potrzebuje
współczucia, i jeszcze parę pięter pod poziomem pięknych ogrodów lata, gdzie walą się z hukiem
konstrukcje wzniesione z oczekiwań i wyobrażeń. Oto bar na rogu, miejsce akcji nieznanych
historyjek, równie dobre lub równie złe jak każde inne. Szyld stary, litery wiadomego
kanciastego kroju. Wewnątrz gwar głosów, gra telewizor, miejscowi bezrobotni oglądają mecz
piłki nożnej. W barze wybucha nagle wrzawa: gol! Paru kibiców wyskakuje na ulicę, jeden
jodłuje i macha kuponem totalizatora. Narrator nie będzie się długo zastanawiał, wejdzie do
środka, wmiesza się w tłum. Jest trzy do zera. Ludzie wokół hałasują i trącają się kuflami. Staje
przy kontuarze, ale tamci dwaj są już obok, musi zamówić piwo i dla nich. Najchętniej ulotniłby
siÄ™, zanim wypijÄ…. Lecz pijÄ… szybko i Å‚apczywie, tylko kÄ…tem oka zerkajÄ…c na ekran, bardzo
zadowoleni. Pewnie wiedzą, że wyrzucono by ich nawet z tego baru, gdyby zawczasu nie
przyłączyli się do narratora.
Jedyna liga znana narratorowi jest pełna polskich znaków diakrytycznych. Roi się od nich na
ekranie: łopocą nad trybunami, jaśnieją na tablicy wyników, raz po raz wyświetlają się pod
nogami biegnących piłkarzy. Panoszą się, niewidoczne, w chóralnych śpiewach. Dokąd to,
dopytują się niespokojnie obydwaj, włóczęga i profesor w czerwonym szlafroku. Do toalety.
Barman palcem pokazuje kierunek. Narrator otwiera portfel, ale włóczęga wyjmuje mu go z rąk.
Sam zapłaci, kiedy przyjdzie pora; tymczasem zamawia jeszcze po jednym. Narrator przystaje na
to bez mrugnięcia okiem, pamiętając o wypłacie, zapowiedzianej telefonicznie na popołudnie. W
toalecie nie ma okna. Uparte poszukiwanie wyjścia przez zaplecze przynosi rezultat. Ale ciemny
korytarz, bardzo długi, niepokojąco oddala się od stacji kolejki. Dokąd prowadzi nie wiadomo.
U jego końca zamknięte drzwi, do zardzewiałego zamka nie pasuje żaden z kluczy. Jedynym
wyjściem wydaje się właz w podłodze. Narrator niepewnie uchyla klapę i zagląda w głąb,
przyświecając sobie zapalniczką. Wydaje mu się, że widzi żeliwne szczebelki zawieszone w
próżni. W tejże chwili coś miękkiego dotyka jego ramienia. Narrator zamiera w bezruchu,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]