[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Riley zaśmiał się gorzko.
- To nie ode mnie zależy, droga pani. Zdaje się, że to pani
wstrzymała dotacje - powiedział, wyprowadzając ją przed budynek.
Madeleine stanęła bez ruchu, nie zważając na wiatr i śnieg, który
moczył i rozwiewał jej staranną fryzurę.
- Co pan powiedział?
- Dotacje - powtórzył powoli. - Może to małostkowe z mojej strony,
ale pani rada nadzorcza narobiła nam niezłego bigosu.
Madeleine Langston zrobiła rzecz najmniej oczekiwaną. Przysiadła na
kamiennym stopniu.
- ChwileczkÄ™, Riley. Nic nie rozumiem. Co moja rada nadzorcza ma
wspólnego z pańskim ośrodkiem?
Czy to możliwe, żeby nie wiedziała? - zastanawiał się przez dłuższą
chwilÄ™.
- Cofnęli dotację. Myślałem, że to pani podjęła decyzję. Nie czytała
pani artykułu?
- Harry przerwał mi, zanim skończyłam, ale wcześniej
zdecydowałam, że pójdzie. Opublikujemy go, tak jak pan chciał. -
Wyglądała teraz jeszcze piękniej i była jeszcze bardziej zakłopotana niż
zwykle. - Chodzmy, Riley - rozkazała nagle.
Ruszył za nią do najwspanialszego samochodu, jaki widział w życiu.
Niski, o opływowych kształtach, połyskliwie czerwony, zdążył już
przyciągnąć grupkę dzieci z sąsiedztwa.
- Gdzie jedziemy? - zapytał Jack.
Otworzyła drzwiczki pilotem i rzuciła mu kluczyki.
46
RS
- Do pana, musi mi pan wyjaśnić kilka rzeczy.
- Trafiło mi się - mruknął Jack, wsłuchując się z lubością w szum
zapalanego silnika. - Raz w życiu mogę poprowadzić maserati i mamy do
przejechania ledwie kilkanaście przecznic.
Gdy ruszyli, Jack zachwycił się samochodem niczym nastolatek. Po
kilku minutach jazdy z prawdziwym żalem parkował przed własnym
domem.
- Wóz będzie bezpieczny. Pan Costello ma oko na wszystko -
powiedział, machając przyjaznie do staruszka, tkwiącego w oknie na
parterze. Pan Costello uniósł kciuk i skinął głową z aprobatą.
- A teraz, panno Langston, do interesów - powiedział Jack,
otwierajÄ…c drzwi.
47
RS
Rozdział 8
adeleine przez cały wieczór usiłowała pamiętać, że nie lubi
Jacka Rileya, ale im dłużej z nim przebywała, tym trudniej
M
jej to przychodziło.
Nadal był tym samym impertynentem, którego znała wcześniej, ale
dzisiaj dowiedziała się o nim czegoś ważnego.
Jack Riley miał serce wielkie jak Manhattan,
Wrył się jej w pamięć widok, który zastała, wchodząc do ośrodka.
Siedział z dwoma chłopcami, którzy odrabiali matematykę; łagodnie
zachęcał, tłumaczył, nie rezygnował, gdy większość dorosłych dawno
machnęłaby ręką.
- Jesteśmy - powiedział, otwierając drzwi mieszkania na pierwszym
piętrze. - Proszę wejść i zobaczyć, jak mieszka gorsza połowa
nowojorczyków.
- Co pan ma na myśli? - zapytała ze złością. Zapalił światło.
- Och, nie wiem. Coś mi mówi, że pani zajmuje ładniejszy lokal.
Zrzuciła płaszcz i rozejrzała się po pokoju. Mieszkanie było ciasne,
stare, zagracone, ale przytulne. Jedną ścianę zajmowały regały po sufit
wypełnione książkami. Na stole do pracy, na którym panował jeszcze
gorszy bałagan niż na redakcyjnym biurku Jacka, stał komputer i wieża
stereo, wokół piętrzyły się sterty papierów. Program oszczędzający
ekran monitora był zdecydowanie niecenzuralny.
- Miła scena - pochwaliła.
Nie odpowiedział na tę złośliwość. Wszedł do kuchni, oddzielonej od
części mieszkalnej barkiem z wysokimi stołkami.
- Na co ma pani ochotę? Kawa? Herbata? Robię wspaniałą... -
ugryzł się w język. - Może jednak herbata?
- Może być.
Zaczął stukać naczyniami, klnąc przy tym pod nosem.
- Proszę czuć się jak u siebie w domu - zawołał. Powoli obchodziła
pokój, zaintrygowana osobistymi drobiazgami. Wypatrzyła zdjęcie
48
RS
małego Jacka, siedzącego na skrzyni furgonetki z wielkim,
uśmiechniętym kundlem w objęciach.
Dobry Boże, jakim był ślicznym dzieckiem, pomyślała.
Na innej półce natknęła się na zdjęcie rodziców, a także tani,
zamawiany w zakładzie fotograficznym portret pięknej ciemnowłosej
dziewczyny. Madeleine szybko odwróciła głowę i jej wzrok trafił na dy-
plom Uniwersytetu Stanowego w Teksasie z notÄ… pochwalnÄ….
- Nie mówił pan, że pochodzi z Teksasu - zawołała.
- Nie mówiłem też, że nie pochodzę - odkrzyknął.
- Kim jest ta dziewczyna?
Na moment zaległa martwa cisza.
- Miała na imię Annie - powiedział wreszcie. Madeleine przeszedł
zimny dreszcz.
- Miała?
- Uhm. Umarła sześć lat temu.
Zamknęła oczy i powoli wciągnęła powietrze.
- Proszę powiedzieć, że już przeszło. Wychylił głowę z kuchni.
- Już przeszło - powtórzył.
- Dziękuję - powiedziała z uśmiechem i zaczęła oglądać dyplomy
uznania. Ich liczba świadczyła o tym, że Jack Riley udzielał się społecznie
od wielu lat. Praca z dziećmi z biednych środowisk była jego stałym dru-
gim zajęciem.
Nalał herbatę, bez pytania wsypał jedną łyżeczkę cukru i podał kubek
Madeleine.
- Skąd pan wie, że słodzę tylko jedną?
- Pewnie stąd, że jest pani taka słodka.
- Właśnie. Nie...
- Jedna łyżeczka cukru, bez mleka, Benny - powiedział, naśladując
jej zamówienia rzucane chłopcu rozwożącemu w redakcji napoje i
kanapki.
Ze śmiechem usiadła na kanapie.
- W porządku, Riley. Zacznijmy od początku. Usiadł obok niej. W
świetle ocienionej kloszem lampy wyglądał nieco przyzwoiciej niż
49
RS
zwykle. Gdyby nie ten strój oberwańca i kogucia zawadiackość, mógłby
być nawet przystojny.
- Albo tak dobrze potrafi pani udawać, albo rzeczywiście nie ma
pani o niczym bladego pojęcia.
- Przyłapał mnie pan kiedyś na kłamstwie?
- Nie - przyznał bez oporów. - Dlatego z panią rozmawiam. Więc
dobrze, zaczynam od samego początku. Cała sprawa zaczęła się kilka lat
temu, kiedy jeszcze pani ojciec zawiadywał gazetą. Przyniosłem jakiś
artykuł. Spodobał mu się, chciał się ze mną spotkać. Dogadaliśmy się i
tak znalazłem się w waszej redakcji.
Jasne, ojciec miał prawdziwego nosa do odkrywania talentów,
pomyślała.
- Nie miałam pojęcia, że znał pan ojca. - Zasępiła się na moment.
Teraz żałowała, że nigdy wcześniej nie interesowała się gazetą.
- Zawarłem z pani ojcem przedziwną umowę.
- JakÄ…?
- Nigdy nie dopominałem się o podwyżki.
- Zauważyłam. Był jakiś powód?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]