[ Pobierz całość w formacie PDF ]
piechotą tam, gdzie mógłby dojechać. Kiedy się jednak zbliżył stwierdził, że materiał jej
płaszcza jest zbyt delikatny, by mógł okrywać kogoś ubogiego.
Szedł za kobietą dłuższy czas, nim zebrał się na odwagę i zaryzykował obrażenie jej
pytaniem.
Pani, czy wolno mi zapytać cię o coś?
Kobieta zatrzymała się i spojrzała na niego wyniośle. Była wysoka, miała mniej wię-
cej dwadzieścia dwa lata i twarz, której piękno zacierała nieco ostrość rysów. Jej wielkie
oczy były ciemnoniebieskie, a włosy wymykające się spod kaptura, ciemnoblond.
Sarvant powtórzył pytanie. Kobieta skinęła głową.
Pani, jak dojść do świątyni Gotew?
Pytanie rozzłościło dziewczynę.
Czy to ma być żart?
Ależ skądże! Nie mam nastroju do żartów. Nie rozumiem?
Być może rzeczywiście nie rozumiesz. Mówisz jak cudzoziemiec. I zapewne nie
masz powodu celowo mnie obrażać. Moi krewni zabiliby cię... mimo, że nie jestem war-
ta nawet tego, by mnie obrażano.
Proszę mi wierzyć, nie chciałem zrobić nic złego. A jeśli zrobiłem, przepraszam.
Kobieta uśmiechnęła się lekko.
Przyjmuję twe przeprosiny, cudzoziemcze. Wytłumacz mi teraz, z jakiego powodu
chcesz dotrzeć do świątyni Gotew. Czy twoja żona jest tak nędzna i przeklęta jak ja?
Moja żona od dawna nie żyje. I nie rozumiem, dlaczego masz być nędzna i prze-
klęta, pani. Nie, szukam pracy dozorcy. Jestem jednym z tych, którzy przylecieli na Zie-
mię... opowiedział o sobie możliwie jak najkrócej.
Przypuszczam więc stwierdziła dziewczyna że mogę z tobą rozmawiać jak
z człowiekiem, który jest mi równy. Chociaż... trudno mi wyobrazić sobie jejuna zamia-
tającego podłogi. Prawdziwy jejun wolałby raczej umrzeć z głodu. A poza tym... widzę,
że nie masz totemu. Gdybyś należał do jednego z wielkich Bractw, łatwo znalazłbyś pra-
cę odpowiadającą twej pozycji. A może brak ci opiekuna?
Totemy to przesądy i bałwochwalstwo. Nigdy nie wstąpię do jakiegoś tam... Brac-
twa!
Kobieta uniosła brwi.
Dziwaczny z ciebie człowiek. Nie wiem, co o tobie myśleć. Jako brat Słonecznego
Bohatera jesteś jejunem. Ale nie wyglądasz na niego i z pewnością nie zachowujesz się
odpowiednio. Radzę ci, postępuj zwyczajnie, a wtedy i my będziemy wiedzieli, jak za-
96
chowywać się wobec ciebie.
Dziękuję, ale muszę być tym, kim jestem. Czy możesz mi teraz powiedzieć, pani,
jak dotrzeć do świątyni Gotew?
Idz za mną i kobieta poszła przed siebie.
Nieco zakłopotany, Sarvant podreptał kilka kroków za nią. Bardzo chciał usłyszeć
wyjaśnienie kilku stwierdzeń, które wypowiedziała w rozmowie, ale dziewczyna zacho-
wywała się tak, że jakoś trudno było stawiać jej pytania.
Zwiątynia Gotew wznosiła się na skraju doków, tuż przy bogatej dzielnicy rezyden-
cyjnej. Był to imponujący betonowy budynek, przypominający kształtem wielką, na
wpół otwartą ostrygę, pomalowaną w szkarłatne i białe pasy. Szerokie schody z grani-
towych płyt prowadziły na dolną krawędz skorupy ; chłodne wnętrze oświetlone było
bardzo oszczędnie. Kopulasty dach podtrzymywały smukłe kolumny przedstawiające
boginię Gotew poważną postać o długiej smutnej twarzy i otwartej dziurze w miej-
sce brzucha. W otwór ten wstawiono rzezbę kury otoczonej jajkami.
U podstawy kariatyd siedziały kobiety; każda z nich ubrana tak jak dziewczyna, za
którą przyszedł Sarvant. Ich płaszcze były bogate lub biedne, lecz, niezależnie od stroju,
kobiety siedziały razem. Przewodniczka Sarvanta podeszła do jednej ze skrytych w cie-
niu kolumn. Kilkanaście dziewcząt już na nią czekało, zostawiły jej nawet wolne miej-
sce.
W głębi świątyni, przy rzędzie dużych kamiennych budek, Sarvant znalazł blade-
go kapłana i zapytał go o pracę. Ze zdumieniem dowiedział się, że rozmawia z Wielkim
Kapłanem Zwiątyni; spodziewał się raczej Wielkiej Kapłanki.
Biskup Andi zwrócił uwagę na jego dziwaczny akcent i zadał kilka zwykłych pytań.
Sarvant mówił prawdę i aż westchnął z ulgą stwierdziwszy, że nikogo nie interesuje to,
czy jest wyznawcą Columbii. Biskup odesłał go do jednego z pomniejszych kapłanów,
od którego dowiedział się, co ma robić, ile zarobi, gdzie będzie spać i jeść. W końcu za-
pytano go, ile ma dzieci.
Siedmioro odpowiedział nie wspominając o tym, że od ośmiu wieków jego
dzieci nie żyją. Całkiem możliwe, że ten kapłan jest jego potomkiem; w końcu każdy tu-
taj mógł nazwać go swym przodkiem, prapra... dziadkiem sprzed przeszło trzydziestu
pokoleń.
Siedmioro. Wspaniale! odparł kapłan.
W takim razie należą ci się przywileje płodnego mężczyzny. Ale będziesz musiał
poddać się badaniom, w tak istotnej sprawie nie możemy nikomu wierzyć na słowo.
Chciałbym cię jeszcze ostrzec: nie nadużywaj przywilejów! Twój poprzednik stracił
pracę, bo zapomniał o szczotce!
Sarvant zaczął zamiatać wnętrze świątyni. Właśnie dochodził do kolumny, pod którą
siedziała jego przewodniczka, gdy zauważył, że do sąsiadującej z nią dziewczyny pod-
97
szedł jakiś mężczyzna. Nie słyszał rozmowy, ale dostrzegł, że kobieta wstaje i rozchy-
la płaszcz, i że pod płaszczem jest naga. Mężczyznie spodobało się najwyrazniej to, co
zobaczył, gdyż skinął głową. Kobieta wzięła go za rękę, zaprowadziła do jednej z budek
i zasunęła zasłonę.
Sarvant zaniemówił. Dopiero po dłuższej chwili odzyskał zdolność ruchu na tyle, by
znów popychać przed sobą szczotkę. Spostrzegł teraz, że podobne sceny rozgrywają się
bez przerwy w całej ogromnej świątyni. Poczuł nagle przemożną chęć, by rzucić szczot-
kę, uciec gdzie pieprz rośnie i nigdy już nie wrócić. Wiedział jednak, że wszędzie, w ca-
łym DeCe, pleni się podobne zło, więc równie dobrze może zostać tu... i znalezć okazję,
by dać świadectwo prawdzie.
A potem stał się świadkiem czegoś, co doprowadziło go niemal do mdłości. Wielki
marynarz zbliżył się do tej, która go tu przywiodła, do smukłej pięknej blondynki i za-
czął z nią rozmawiać. Dziewczyna wstała, rozchyliła płaszcz. Po chwili obydwoje znik-
nęli w budce.
Sarvant zatrząsł się z gniewu. Wystarczająco złe było to, co robiły inne, ale żeby ona,
właśnie ona...
Zmusił się do myślenia.
Dlaczego rozgniewało go zachowanie właśnie tej kobiety? Musiał przyznać sam
przed sobą, że dlatego, iż mu się spodobała. Bardzo spodobała. Budziła uczucia, których
[ Pobierz całość w formacie PDF ]