[ Pobierz całość w formacie PDF ]
śmierci. Zaszybował bez mała jak sokół w locie, by
po chwili uderzyć w niczego nie spodziewającą się
ofiarę. Jego stopy zadały druzgocące ciosy. Twardym
kopnięciem trafił w twarze dwóch wyrostków.
Rozszczepił kości, poranił skórę. Pierwszy atak
rzucił ich na podłogę. Sabat nie czekał ani chwili. W
okamgnieniu przygotował się do na-
96
stępnego starcia. Trzeci skinhead był wyraznie
zaskoczony, lecz nie zdradzał najmniejszego lęku.
Zmarszczył swą szpetną twarz. Wydał nienawistny
pomruk. Ledwie spojrzał na swoich towarzyszy
wijÄ…cych siÄ™ obok z pokrwawionymi twarzami. Nikt
nie mógł stawić czoła broni, którą właśnie uwalniał z
przyszytego do wnętrza drelichowej kurtki futerału.
Nawet Sabat!
Skinhead ćwiczył ten cios tysiące razy. Rywalizował
z całą armią konkurentów, by ostatecznie zdobyć
drugie miejsce. I nikt go nie prześcignął. Teraz jego
ruchy stały się ociężałe i dziwnie sztuczne. W końcu
szarpnięciem wydobył broń z futerału. Zrobił to dość
szybko, lecz szybkość ta nie dorównywała pędowi
twardej pięści, która uderzyła go w szczękę z
nadzwyczajną mocą. Rozległ się metaliczny szczęk,
chrzęst, podobny do odgłosu repe-towania 38-ki.
Krwawa broń uderzyła o kamienne płytki i
pomknęła po wypolerowanej do połysku powierzchni
podłogi.
Wyrostek miał wrażenie, że jak oszalały bąk kręci
się w miejscu - szybciej i szybciej. Wreszcie stracił
równowagę i runął na podłogę. W głowie migotały
mu roje wielobarwnych gwiazd. Leżał nieruchomo.
Czuł się tak, jakby umieszczono go na pokładzie
promu, który znalazł się na wzburzonych wodach i
przechylał się z ogromną siłą to na jedną, to na
drugą stronę. Miał wrażenie, że za moment
zwymiotuje.
Sabat jeszcze w SAS do perfekcji opanował sztukę
walki bez broni. Dobrze znał dolne kopnięcie
nożycowe czy wzmocnione uderzenie hakiem. Takie
chwyty stosował, gdy konieczny był atak od góry. W
trzy sekundy było już po wszystkim. Prędkie
zwycięstwo usatysfakcjonowałoby każdego, lecz nie
Sabata.
4 _ Krwawa bogini 7 /
Wpatrywał się w trzech powalonych wyrostków.
Postrzegał teraz wszystko, czego cywilizowane
społeczeństwo nienawidziło: swastyki, okute buty i
dzikość twarzy, które, zmiażdżone, przypominały
grzęzawisko. Przypomniał sobie co tacy, jak ci tutaj
wyrzÄ…dzili Ilonie i dziesiÄ…tkom innych dziewczÄ…t.
Uświadomił sobie, jakim okropień-stwom ich
towarzysze mogą oddawać się nawet w tej chwili.
Wściekłość, która gotowała się w nim przez ostatnich
kilka godzin, zaczęła znowu kipieć. Bokserski worek
posłużył mu do treningu. Dzięki niemu mógł nabrać
sprawności. Teraz miał już żywe cele i. dalibóg,
zapłacą za to, co zamierzali z nim zrobić. Ruszył w
kierunku pierwszej dwójki. Z ich kurtek wyjął
"pistolety" i cisnął je, w ślad za pierwszym, na
podłogę. Trójka wyrostków miała liczebną przewagę
3:1, ale Sabat nie dawał im jednak żadnych szans.
- Wstawać, cholerne gnoje! - blizna na policzku Sa-
bata ujawniła się z niezwykłą siłą. - Ruszać się!
Możecie walczyć o życie.
Na twarzach wyrostków pojawił się lęk. Nie tyle lęk
przed Sabatem, ile świadomość tego, że przegrali... a
dobrze wiedzieli, jaka jest cena porażki. Gdyby jej
nie znali, być może ukorzyliby się, błagali...
Przypomnieli sobie jednak bezwzględność Lilith i to,
co robiła z tymi, którzy nie spełniali jej oczekiwań.
W jakiś dziwny sposób dodawało to im sił. Powstali
gwałtownie z kolan. Pobita, zakrwawiona trójka
nadał zdecydowana była na walkę.
Sabat był zaskoczony. Nie oczekiwał tak
jednomyślnej żądzy zemsty u tych, na których rany
strach było spojrzeć. Rzucili się ku niemu. Zaczęli go
walić pięściami, kopać kutymi butami. Jeden z
impetem uderzył go w ramię. Sabat zatoczył się,
potknÄ…Å‚ o gimnastycznego konia i ru-
98
nął na grubą matę. Dopadli go. Okładali pięściami,
rwali ubranie. Krew z ich ran rozpryskiwała się na
jego twarzy.
Nie stosowano żadnych reguł gry. Każdy walczył tak
jak potrafił. Nagrodą zwycięzcy miała być śmierć
przeciwnika. jego fizyczny rozpad, beznadziejna
klęska. Wśród zwierzęcych warknięć napastników
Sabat usłyszał donośny i wyrazny śmiech Quentina. I
to właśnie dodało mu potrzebnej siły, by teraz wyjść
z opresji.
Chwycił jakąś łydkę. Palce błyskawicznie ruszyły w
górę. Namacał ciepło i miękkość krocza, i zgniótł je
żelaznym uściskiem. Napastnik podskoczył w górę
przerazliwie wyjąc. Coś rozlało się w ręce Sabata,
przeciekło przez palce jak zgniłe jabłko, które spada
z drzewa. Zluzował. Wiedział, że szansę wroga
zmalały.
Pozostała dwójka ponowiła atak. Jeden zaszedł
Sabata z tyłu i próbował związać mu ręce, drugi
właśnie przygotowywał się do rozstrzygającego
kopnięcia w pachwinę. Sabat napiął się. Poczuł
niewiarygodną siłę chłopaka, który go trzymał. Był
tylko jeden sposób, by pokonać żelazny uścisk...
gwałtownie walnął głową w tył, krótko, kość w kość.
Otaczające go ręce osłabły i Sabat w samą porę
wyśliznął się, przyjmując żelazny cios okutego buta
w udo. Bolało. Nie było to jednak nic poważnego.
Mógł walczyć dalej.
Szybko rzucił okiem za siebie. Dostrzegł
zakrwawioną twarz. Nos i usta wyglądały jakby
zgnieciono je na miazgę. Trzeci napastnik ciągle wił
się z bólu na podłodze, rękoma przytrzymując
zmiażdżone jądra. Ten, który kopnął go w udo,
zachwiał się i na moment stracił równowagę.
Mruknął coś półgłosem i zatoczywszy się, cofnął o
krok do tym. Walka z nim była jeszcze nie
skończona. Był ciężko zraniony, ale zdecydował się
nie poddawać aż do koń-
99
ca. Dostrzegł broń w kącie. Ruszył jak rozszalały
[ Pobierz całość w formacie PDF ]