[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Musisz po prostu odpocząć.
- Al - głos miała cichy i drżący. - Kiedy przewieziemy ten
dom na Long Island, sprzedasz go, prawda?
Zaciągnął się cygarem i wypuścił kłąb dymu.
- Może tak, może nie. To będzie zależało.
- Od czego?
- Od tego, czy ktoś będzie chciał zapłacić cenę, której za-
żądam.
- Parlane chciał.
- Nie jestem jeszcze pewien, czy chcę ten dom sprzedać
właśnie jemu.
56
- Zawodowa zawiść? Sam nie zje i drugiemu nie da. A co
będzie, jeśli nikt nie zechce zapłacić dostatecznie dużo?
- Wtedy będziemy mieli lepszą rezydencję od samego
prezydenta.
- O Boże! - wzdrygnęła się. - Nie mogłabym mieszkać całe
życie w tym przeklętym domu. Miała dodać: odeszłabym od
ciebie , ale w porę ugryzła się w język. Porzucenie milionera
wymagało dużej odwagi. A może w końcu i on pójdzie po ro-
zum do głowy.
Wypuścił kłąb dymu i starał się zrobić dobrą minę do złej
gry.
- Przeniesiemy sypialnię Toda na dół, bliżej nas, dobrze?
A jak jeszcze ktoś będzie się tu wałęsał po nocy, to wielki Al
osobiście z nim porozmawia.
Zarozumiały głupiec - pomyślała. Człowiek o przegniłej
twarzy nie będzie mu się ukazywał na zamówienie. Kimkol-
wiek był, to przecież ON był tu panem. Spróbowała więc ar-
gumentacji z innej beczki:
- Wkrótce nadejdzie zima. Znieg zasypie ścieżkę. Kolejka
linowa zamarznie. Będziemy kompletnie odcięci od świata.
- Nie bój się, obronię was. Mamy w kuchni taki wielki ta-
sak.
- A jeśli ktoś zachoruje? Na przykład, Tod? Zapalenie
płuc, czy coś takiego? Jak wezwiesz lekarza?
- Mamy radionadajnik - zapomniała o tym. Al przewidział
wszystko tak, aby wypadki toczyły się po jego myśli. Ona nie
miała tutaj prawa decydowania.
57
Zimne powiewy wiatru zwiastowały nadejście zimy. Al,
kiedy wybrał się na obchód swojej posiadłości, musiał posta-
wić kołnierz płaszcza. Pojedyncze białe płatki wirowały w po-
wietrzu. Być może do rana ziemia znajdzie się pod cienką war-
stwą śniegu. Cieszył się z tego. Niedługo zaczną ściągać ze
wszystkich stron turyści. Czym byłaby Szwajcaria bez śniegu?
Zastanawiał się, co zrobi z hektarem gruntu, kiedy dom zo-
stanie już przewieziony do Ameryki. Nasuwała mu się myśl,
żeby zbudować tutaj inny. To miejsce, jak żadne inne w okoli-
cy, nadawało się na budowę hotelu. Zatrudniłby tu jakiegoś
rozsądnego pełnomocnika, który by nie ściągał więcej, niż
dziesięć procent zysku. Nazwałby to przedsięwzięcie ,,221 B .
Tak, to genialny pomysł! Snobistyczne mieszczuchy rezerwo-
wałyby miejsca kilka miesięcy wcześniej, aby móc tu przyje-
chać zimą i chwalić się znajomym, że byli na nartach w Szwaj-
carii. Pewnie i latem ten atrakcyjny krajobraz ściągałby wielu
gości.
Gratulując sobie udanej transakcji, zaczął przedzierać się
przez krzaki do ogrodu. Cienkie gałęzie raz po raz smagały go
po twarzy. Zaklął głośno. Przyszła mu do głowy kolejna myśl.
Można by rozpuścić wieść, że stał tu kiedyś drewniany, zabyt-
kowy dom o złej reputacji z powodu nawiedzających go du-
chów. W ten sposób ciągnęłyby tu całe pielgrzymki turystów
żądnych mocnych wrażeń. Na Long Island każdy chciałby
osobiście przejść się po skrzypiących, drewnianych schodach,
dotknąć ściany, o którą być może przed chwilą ocierała się
zjawa. Podwójny zysk. Wyciągnie wszelkie możliwe profity
58
z tego zakupu. Już widział spływający strumień dolarów.
Zatrzymał się nad pustym stawem. Wodę spuszczono, aby
zamarzając nie rozsadziła ścian. Szkoda tych kolorowych ry-
bek, które pozdychały. Nie wydawało mu się to ważne. Na
wiosnÄ™ kupi nowe w sklepie zoologicznym w Interlaken. Po-
woli zapadał zmrok. Ciężkie śniegowe chmury nadciągały z
zachodu. Ochłodziło się znacznie.
Wtedy zobaczył mężczyznę stojącego w cieniu rododen-
dronu po przeciwnej stronie stawu. Znajdowali siÄ™ zaledwie
parę metrów od siebie. Nieprzyjemnie zaskoczony Pennant
zaczął przyglądać się nieznajomemu. Cóż do diabła, robi tutaj
ten żebrak? - pomyślał.
- Hej, ty! Wynocha z mego ogrodu! - Nie wiedział dlacze-
go głos mu zadrżał przy tych słowach. Odpowiedzi nie było.
Przybysz nawet nie drgnął. Wydawało się, że nie usłyszał.
- Głuchy jesteś, do cholery?! - Al postąpił krok naprzód i
drgnął. Przebiegł go dziwny, zimny dreszcz, jakby ktoś wylał
mu za kołnierz kubeł zimnej wody. Oblizał nerwowo wargi.
Zastanawiał się przez moment, skąd wzięła mu się ta suchość
w gardle. To nikt inny, jak tylko jakiś włóczęga, mieszkający w
górach. Pewnie szukał schronienia na zimę w dawniej opusz-
czonym domu. Niestety dom jest teraz jego i musi pozbyć się
intruza.
- Spieprzaj stąd! Słyszysz? - nadał swemu głosowi najgroz-
niejszy ton, na jaki pozwalało mu ściśnięte gardło. Przypomniał
59
sobie najbrzydsze przekleństwo, jakie znał po francusku.
Mężczyzna w dalszym ciągu nie reagował.
Al był zmieszany i wściekły. Cofnął się o krok i zaraz za-
wstydził się własnego tchórzostwa. To była w końcu jego po-
siadłość. Mieli tu prawo przebywać tylko ci, którym on na to
zezwolił.
- Hej! - głos nagle uwiązł mu w gardle, a sparaliżowane
ciało niezdolne było wykonać najmniejszego ruchu. Zobaczył
bowiem po raz pierwszy twarz mężczyzny. Myślał, że to upior-
ny sen. Twarz, z której gnijące mięso odpadało płatami. Oczy,
po których zostały tylko ziejące oczodoły. Niedomknięte usta,
z których sączyła się żółtawa ciecz. Mężczyzna ubrany był w
zniszczony ciemny mundur i długie buty. Wy ciągnął rękę w
stronÄ™ Pennanta, wskazujÄ…c go kikutem palca.
Po raz pierwszy w życiu Al Pennant był śmiertelnie przera-
żony. Próbował wydobyć z siebie jakieś słowa, przepraszać za
swą niepożądaną obecność tutaj, za zakłócanie spokoju ZAE-
MU.
- Opuść mój dom. Odejdz - wiatr przyniósł mu odpowiedz
nieznajomego. Obrzydliwa woń rozniosła się dookoła. - Zgi-
niecie, jeżeli tu pozostaniecie. Zginiecie wszyscy.
Al odruchowo przytakiwał i bezwiednie szeptał obietnice.
Po gwałtownym podmuchu wiatru wyczuł, że mężczyzna od-
szedł. Odór w powietrzu świadczył o jego niedawnej obecno-
ści. Rzucił się jak szalony do ucieczki. Nie zwracał uwagi na
60
gałęzie, chłoszczące go po twarzy. Serce opętańczo łomotało
mu w piersiach. Strach dodawał sił. Wydostał się na trawnik
przed domem. Stał z obłędem w oczach dokładnie w tym sa-
mym miejscu, w którym płakał wcześniej Tod. Z trudem chwy-
tał powietrze. Zrozumiał, co czują rozbitkowie na morzu, gdy
wreszcie ukaże się im światło znajomej latarni morskiej. Czuł
się teraz bezpieczny, ale nie do końca. To było zaledwie ostrze-
żenie. Mógł je zignorować, narażając życie nie tylko własne,
ale również żony i syna.
Nagle inna myśl przyszła mu do głowy, przynosząc odrobi-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]