[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Krew? - podsunął analityk z uśmiechem.
- No nie... przykro mi pana rozczarować. To chyba bardziej podobne do farby.
Sir James bacznie przyjrzał się nalotowi przez silnie powiększającą soczewkę.
- Tak, rodzaj brązowego pokostu. Mógłby pochodzić z podłogi albo z jakiegoś mebla.
Zrobić analizę?
- Jeśli nie sprawi to zbytniego kłopotu.
- Skądże znowu. Myślę, że damy to Saundersowi. Niezle się w takich rzeczach
wyspecjalizował. Saunders, proszę ostrożnie to zdrapać i zobaczyć, co to takiego? Po
zrobieniu preparatu mikroskopowego niech pan resztę podda analizie, jeżeli się da. Na kiedy
to potrzebne?
- Cóż, możliwie najszybciej. Nie twierdzę, że za pięć minut.
- Więc niech pan zostanie i wypije z nami kropelkę herbaty, a na pewno przez ten czas
coś się da zrobić. Nie sprawia to wrażenia czegoś niezwykłego. Ale znając pańskie
upodobania nie przestaję się dziwić, że to nie krew. Nie ma pan krwi na widoku?
- Nic mi o tym nie wiadomo. Chętnie zostanę na herbacie, jeśli na pewno pana nie
nudzÄ™.
- Ależ nie. A poza tym, skoro już pan tu jest, może się pan wypowiedzieć na temat
tych moich starych ksiąg medycznych. Nie uważam ich za szczególnie cenne, są jednak
osobliwe. ProszÄ™ bardzo.
Wimsey przyjemnie spędził dwie godziny w towarzystwie lady Lubbock, ciepłych
bułeczek z masłem i kilkunastu przestarzałych rozpraw anatomicznych. Saunders nadszedł
niebawem z informacją, że nalot okazał się ni mniej, ni więcej tylko zwykłą brązową farbą i
pokostem z gatunku dobrze znanego stolarzom i meblarzom. Ten pospolity preparat
współczesny mógł występować dosłownie wszędzie. Nie był to pokost podłogowy -
pomalowane nim mogły być drzwi, przepierzenie czy coś w tym rodzaju. Notatka kończyła
siÄ™ wzorem chemicznym.
- Obawiam się, że to niezbyt przydatne - powiedział sir James.
- Nigdy nic nie wiadomo - odparł Wimsey. - Czy byłby pan tak dobry, żeby oznaczyć
i podpisać swoim nazwiskiem preparat mikroskopowy oraz analizę, a jedno i drugie zachować
u siebie na wypadek, gdyby były potrzebne?
- Jasne. Jak mam je oznaczyć?
- Może napisać: Farba z lewego buta generała Fentimana i Analiza farby z lewego
buta generała Fentimana , i postawić datę. Ja to podcyfruję, a pan i Saunders też możecie to
zrobić. Nic więcej już chyba nie trzeba.
- Fentiman? Ten staruszek zmarły nagle przed paroma dniami?
- Tak. Ale na próżno patrzy pan na mnie z tym wyrazem bystrej dziecięcej uwagi, bo
nie mam żadnej krwawej bajeczki do opowiedzenia. Rzecz w tym jedynie, gdzie staruszek
spędził noc, jeśli już musi pan wiedzieć.
- Coraz dziwniejsze. Mniejsza z tym. To nie moja sprawa. Może kiedy już się wyjaśni,
powie mi pan, o co chodziło. A tymczasem oznaczenia będą czekały. Pan, jak rozumiem,
gotów jest poświadczyć tożsamość buta, ja mogę zeznać, że widziałem farbę na bucie, a
Saunders, że usunął ją z buta i poddał analizie, i że to jest ta farba, którą poddał analizie.
Wszystko zgodnie z Cockerem. No i proszÄ™. Jeden, drugi podpis, honorarium wynosi osiem
szylingów i sześć pensów.
- Osiem szylingów i sześć pensów może się okazać niewielką sumą - rzekł Wimsey. -
Może się nawet okazać, że osiemset sześćdziesiąt funtów byłoby mało... albo osiem tysięcy
sześćdziesiąt.
Sir James Lubbock sprawiał wrażenie odpowiednio przejętego.
- Robi pan to tylko z tą myślą, żeby mnie podrażnić, bo wiadomo, że to irytuje. Cóż,
jeśli musi pan być sfinksem, trudna rada. Będę trzymał te rzeczy pod kluczem. Chce pan
zabrać trzewik?
- Nie sądzę, żeby wykonawcy testamentu na nim zależało. A człowiek tak głupio
wygląda, kiedy wszędzie obnosi się z butem. Niech pan będzie taki dobry i do czasu
przechowa go z tamtymi rzeczami.
Tak więc trzewik powędrował do szafy, a lord Peter mógł się swobodnie oddawać
popołudniowym rozrywkom.
Najpierw wpadł na pomysł, żeby pojechać do Finsbury Park i zobaczyć się z
George em Fentimanem i jego żoną. Ale w porę sobie przypomniał, że Sheila będzie jeszcze
w pracy - była zatrudniona jako kasjerka w modnej herbaciarni - a co więcej (powodowany
rzadką u ludzi zamożnych przezornością), gdyby przyszedł za wcześnie, musieliby go
poczęstować kolacją, mieliby zaś do jedzenia niewiele, co okazałoby się kłopotliwe dla Sheili,
dla George a zaś irytujące. Udał się więc do jednego ze swych rozlicznych klubów, zjadł
bardzo dobrze przyrządzoną solę Colbert i wypił butelkę Liebfraumilch; deser stanowiła
szarlotka i coś pikantnego, ukoronowanie całości - czarna kawa i szlachetna stara brandy -
prosty, znakomity posiłek wprawiający w doskonały nastrój.
George Fentiman z żoną zajmowali dwa pokoje z używalnością kuchni i łazienki na
parterze blizniaczego domu z niebiesko-żółtym wachlarzowatym okienkiem nad drzwiami i
zasłonami z madrasu w oknach. Były to właściwie pokoje umeblowane, choć gospodyni
zawsze mówiła o nich jako o mieszkaniu, co oznaczało, że lokatorzy muszą sprzątać i
obsługiwać się sami. W domu panował zaduch, bo ktoś niedaleko od wejścia smażył rybę na
oleju, a lord Peter spowodował na samym wstępie drobną nieprzyjemność dzwoniąc tylko raz,
na co zjawił się lokator sutereny, podczas gdy gość lepiej obeznany zadzwoniłby dwa razy na
znak, że chce się widzieć z mieszkańcami parteru.
Słysząc wyjaśnienia w przedsionku George wytknął głowę z jadalni i powiedział:
- O! Witam!
- Witam - odparł Wimsey i spróbował znalezć dla swoich rzeczy miejsce na
przeładowanym wieszaku, po czym złożył je na rączce wózka dziecięcego. - Postanowiłem
wpaść i zobaczyć się z państwem. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
- Ależ skąd. Bardzo to ładnie, że pan zajrzał do tej okropnej nory. Proszę do środka.
Bałagan mamy jak zwykle piekielny, ale ludzie biedni muszą żyć jak świnie. Sheilo,
przyszedł lord Peter Wimsey. Znacie się, prawda?
- Tak, oczywiście. Jak to miło, że pan nas odwiedził. Jest pan po obiedzie?
- Tak, dziękuję.
- Napije siÄ™ pan kawy?
- Nie, doprawdy dziękuję. Piłem przed chwilą.
- Mogę pana poczęstować jedynie whisky - powiedział George.
- Może trochę pózniej, stary. Na razie dziękuję. Piłem brandy. Trunków nie należy
mieszać.
- Bardzo rozsądna uwaga - stwierdził George z pojaśniałym czołem, gdyż najbliższa
whisky znajdowała się w barze, a gdyby gość przyjął poczęstunek, oznaczałoby to wydatek co
najmniej sześciu i pół szylinga, nie mówiąc o fatydze przyniesienia jej do domu.
Sheila Fentiman wysunęła fotel, sama zaś usiadła na niskim pufie. Miała około
trzydziestki piątki i byłaby bardzo przystojna, gdyby nie stroskany, chorowity wygląd, który
ją postarzał.
- Marnie się pali - skonstatował George ponuro. - Nie ma więcej węgla?
- Przepraszam - sumitowała się Sheila. - Nie napełniła porządnie wiadra.
- Czemu nie możesz tego dopilnować? Wciąż się to powtarza. Jeśli wiadro nie jest
całkiem puste, ona chyba uważa, że nie warto go napełniać.
- Przyniosę węgla.
- Nie, nie trzeba. Ja pójdę. Ale powinnaś jej powiedzieć.
- Powiem... wciąż mówię.
- Ta kobieta ma kurzy rozum. Nie, ty nie idz, Sheilo. Nie pozwolę, żebyś nosiła
węgiel.
- Bzdura - odparowała żona z przekąsem. - Ależ z ciebie hipokryta, George. Tylko
dlatego, że ktoś przyszedł, stajesz się nagle taki rycerski.
- Ja chętnie, to zrobię - z desperacją zaofiarował się Wimsey. - Lubię chodzić po
węgiel. W dzieciństwie przepadałem za węglem. Za wszystkim, co brudne czy hałaśliwe.
Gdzie to jest? Proszę mi pokazać!
Pani Fentiman puściła wiaderko, które uprzejmie wydzierali sobie George z
Wimseyem. W końcu wszyscy razem udali się do niewygodnej skrzyni na podwórku za
[ Pobierz całość w formacie PDF ]