[ Pobierz całość w formacie PDF ]
widać żadnej gwiazdy. Dorzuciłem polano. Frunęły płatki zwęglonej kory. Znieg wytapiał się
kręgiem. Syczały krople wody w drzewie. Odkąd opuściłem Twin City myślałem trzy
dni temu, życie stało się proste. Mam jeden cel przed sobą. W tej chwili być może z miasta
wyrusza trzech ludzi. Podążają puszczą podług wskazań Bunny'ego i mapy na cynowym
kubku. Na północ od Półwyspu Bobrów . Ujrzałem go wczoraj. Psy biegły po lodowej tafli.
Pomogłem im wywlec sanie na stromy brzeg półwyspu. Teraz siedzę przy ogniu. Psy usnęły
w śniegu. Czekam na Gwiazdę Polarną.
Pod drzewami, poza kręgiem blasku, śnieg się zakotłował. Błysnęły psie oczy. Usłysza-
łem charkot. Walczą? Były uwiązane! Wyrwałem gałąz z ogniska. Skoczyłem ku nim.
Czerwone światło pełgało po śniegu. Major leżał na boku. Kiwał ogonem. Nad nim okrakiem,
na sztywnych nogach stał Fix. Jeżył futro. Głucho warczał. Dostrzegł mnie i jednym susem
skoczył między drzewa. Wrócił pomyślałem. Szedł śladem zaprzęgu. Dowiódł Majoro-
wi, że jest wciąż jeszcze władcą sfory. Nie wie tylko co ja na to powiem. Z troków na saniach
wyjąłem płat sztokfisza. Rzuciłem ku pyskowi wychylającemu się zza drzewa.
Ocknąłem się po północy. Ogień wygasł. Na bierwionach tliły się czerwone punkty.
Węże żaru pełzały w popiele. Niebo było czyste. Mleczna Droga rozpinała się łukiem nad
puszczą. W zenicie lśniło siedem gwiazd Wielkiego Wozu, a niżej samotna Gwiazda Polarna.
Teraz znam już drogę szepnąłem. Odtąd będę szedł nocą, biwakował we dnie.
Fix! Togo! Sigis!
Psy rozespane wyłaziły ze śniegu, ziewały. Stawiałem je parami. Zakładałem uprząż.
Strząsały śnieg z kudłów. Księżyc wytoczył się na wzgórza za jeziorem Bobrów. Rozjarzył
połacie śniegu.
Naprzód! zawołałem.
Fix pochylił głowę, sprężył łapy. Ruszył drobnym truchtem.
VI
Z dniem każdym słońce pojawiało się pózniej. O pierwszym brzasku, kiedy bladły
gwiazdy, zatrzymywałem sforę. Rozdawałem psom żarcie. Rąbałem drzewo. Na rożnach
wystruganych z gałęzi obracałem pieczenie. Tłuszcz kapał do ognisk. Na patelni smażyłem
placki z mąki z wodą, łykałem wrzącą kawę. Usypiałem na posłaniach świerkowych. Wycie
wilków płynęło z głębi lasu.
Pośród trzasków bata zaprzęg mknął pod kolumnami jodeł. Wskakiwałem na sanie. Fix
prowadził sforę. Podnosiłem oczy ku Gwiezdzie Północnej. Obliczałem mile. Te z tyłu, dzie-
lące mnie od Twin City, od chaty Thick Bunny'ego, od domu Chiquity i te do przebycia w
nadchodzące noce.
Psy trafiały na ślady wilcze. Porzucały szlak. Rwały się świeżym tropem. Kłapały
twardo szczęki. Jeżyły się grzywy. Zwistał bat. Wiązałem porwane rzemienie.
Major szczeknął krótko. Rzucił się na bok. Pociągnięty przez Fixa upadł. Poderwał się.
Wleczony linką wpierał w lód łapy. Rwał się w swoją stronę. Warczał wściekle. Teraz Fix
stanął jak wryty. Za nim inne husky. Ujrzałem marszczące się nosy i kły lśniące bielą. Pod-
biegłem z batem. Wyrwałem zza pasa trzonek. Nie zważały na mnie. Wlepiały oczy w pustkę.
Pomruk wzbierał w dwunastu gardzielach. Szarpnęły saniami, przewróciły je na bok. Chwyci-
łem za płozę. Wstrzymałem ucieczkę. Dzwięczał lód darty pazurami. Spojrzałem ponad
psami. Od linii lasu, po lodowatej tafli gnało ku nam półkole czarnych cieni. Księżyc świecił
w wilcze ślepia. Tu i ówdzie w rozpędzonym zagonie zapalały się zrenice. Rozjarzał się i gasł
zielony promień. Wpadłem między husky. Czułem dygotanie ich napiętych mięśni. Ciosami
noża rwałem uprząż. Upadłem na kolana. W gęstwie kudłów szukałem linek, przecinałem
sploty. Wokół uszu brzmiało mi szczękanie zębów. Jeszcze Hai, jeszcze Ice tłukło mi się
w głowie. Chowałem ją w ramiona. Kiedy poczuję na karku uchwyt wilczej paszczy? Ostatni
husky prysnął mi spod ręki. Poszedł po lodzie prując pył unoszony wiatrem. Zrzuciłem ręka-
wice. Zdarłem z nóg karple. Spod sznura krępującego ładunek na saniach wyrwałem strzelbę.
Nagie palce lepiły się do stali. Uniosłem lufę. Po tafli jeziora, w martwym blasku nocy, po-
przez nisko sunącą kurzawę, gnały ku sobie dwie sfory. Szare wilczury o bokach ściśniętych
głodem, o twardej jak turzyca szczeci, gnane pragnieniem ciepłego mięsa i naprzeciw nim,
dwanaście eskimoskich husky, co dzień karmionych, o mięśniach ze stali i powłoczce tresury
tak cienkiej, że pękła w mgnieniu oka wyzwalając drzemiące bestie. Pierwszy Major przeciął
tor wilka. Uderzył go piersią, rzucił na bok. Aapy wierzgnęły w powietrzu. Pies śmignął dalej,
zwarł się z drugim wilkiem. Ice, Push, Sigis dopadły przeciwnika. Rude i białe barki zwarły
się z szarymi. Wiatr podrywał kurzawę. Przesłaniał pole bitwy. Rozpędzone ciała zderzały się
głucho. Podniosły się charkoty i zgrzyt zębów bijących o zęby.
Drugi zagon wilków wyłonił się z boku. Drugie ramię obławy błysnęła mi myśl.
Strzeliłem opierając strzelbę na saniach. Czarne cielsko zrolowało po lodzie. Szare cienie
dopadły mnie z boku. Wbiłem lufę w otwartą paszczę. Skoczyłem ku drugiemu. Siwy basior
runął mi na piersi. Przedramieniem zasłoniłem szyję. Wbił zęby w rękaw z twardej skóry ka-
ribu. Rzucił mnie na plecy. Przygniatał łapami. Sięgnąłem do pasa. Pochwa noża była pusta.
Lewe przedramię tkwiło w paszczy wilka, prawym objąłem go za szyję z góry. Zcisnąłem jak
w kleszczach. Nagłymi skurczami odginałem mu łeb do tyłu. Podciągnąłem kolana. Targnął
się. Darł łapami. Czułem ciosy na brzuchu i udach. Zaciskałem uchwyt. Serce biło mi z wysi-
leniem. Zaraz umrę myślałem. Pierś basiora przywarła do mojej. Drżała zdławionym sko-
wytem. Z pyska wytchnął bryzgi śluzu. Ruchy łap ustały. Kark zwiotczał. Wilk opadł na bok.
Trzymałem szary łeb w objęciu. Wiatr przepędzał po nas fale suchego śniegu. Sypały mi się
w oczy. Biły po policzkach. Milionem blaszek łyskały odbijając promienie miesiąca. Wyrwa-
łem uwięzione ramię. Jąłem szukać wokół siebie. Porwałem nóż zgubiony przy upadku. Sko-
czyłem ku sforze. Dojrzałem dławionego Snupa. Dopadłem wilka. Błysnął oczyma, zerwał się
do skoku. Snup przeciął mu gardło. Ramię w ramię ze Snupem wpadliśmy na dwa wilki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]