[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pamięta... Olbrzymie interesy, kolosalne sprawy, marzenia niespokojne jak woda górskiego potoku,
natężone ambicje i gwałtowne niby grom boleści serc małych wyrażały się w szeptach urwanych a
tworzących tę wzruszoną mowę szkoły.
Przed każdą klasą czatowała niewielka postać ukryta za odrzwiami w ten sposób, że na zewnątrz
widzialny był tylko kontur jej twarzy i oko zwrócone w kierunku kancelarii. Gdy drzwi pokoju
nauczycielskiego uchylały się, jedna z postaci znikała i nad jakąś salą rozciągało się nieme milczenie.
W czasie półgodzinnej, czyli tak zwanej "dużej przemiany ", prawie cały dolny korytarz wypadał na
dziedziniec i w mgnieniu oka rozpoczynał wojnę.
Był to właśnie czas kasztanów. Podwórze było wielkie, nierówne, obfitujące w pewien rodzaj łańcuchów
górskich, formacji dawno - śmietnikowej - w doły po wapnie i gruz zwalonego muru.
Całe to rozległe podwórze było otoczone wysokimi i grubymi murami, za którymi z jednej strony był
park publiczny, z drugiej pusta uliczka, a z trzeciej ogrody księże.
Z parku i ogrodu wznosiły się i zwisały nad gimnazjalnym dziedzińcem stare drzewa kasztanowe,
rodzące niezliczoną ilość owoców, kapitalnie nadających się do podbijania oczu i wywabiania na
czaszkach guzów wielkości indyczego jaja.
Przebiegła klasa trzecia prawie zawsze potrafiła zaraz po dzwonku owładnąć "Himalajami "i przeciągnąć
na swą stronę jeden z oddziałów klasy drugiej, wskutek czego cały ogół pierwszaków i wstępniaków,
aczkolwiek osłonięty mężnymi piersiami oddziału klasy drugiej, wiernego sprawie tłumu - zajmował
pozycjÄ™ nad wszelki wyraz niedogodnÄ…, w szczerym polu, pod murem.
Już gdy pierwsze kasztany zaczynały przerazliwie gwizdać, odbijać się od muru, dawać piekielne "kapry
" - wstępniactwo zazwyczaj podawało tył w sposób obrzydliwy, szeregi pierwszoklasistów przerzedzały
się do takiego stopnia, że "Grecy " zaczynali wyłazić zza "Himalajów " i z furią nacierać.
Wtedy wywiązywała się rzetelna batalia. Ogłuszające "hura! "rozlegało się ze stron obu, kasztany cięły
jak grad najsroższy, ranni zmiatali z głośnym bekiem, wodzowie darli się wniebogłosy, zagrzewając do
boju szeregowców, zwykle plecami do nieprzyjaciela zwróconych... Biada pomocnikowi gospodarzy
klas, wysianemu przez inspektora dla zażegnania awantury, który by wtedy zbliżył się do placu boju!
Zarówno z obozu "Greków ", jak "Persów "odzywały się niezwłocznie głosy dziko pozmieniane a
zachęcające do czynów wprost zbrodniczych.
- "Grajcarek "! - wołano po polsku - celujemy w twój cylinder. Chodzże bliżej, kłapouchu...
I rzeczywiście - cylinder powalony licznymi naraz ciosami spadał z głowy pana Gałuszewskiego.
Jeżeli zjawiał się pan Sieczenskij, wzywano go, również po polsku:
- Chodz, chodz, "Perispomenon ", zbliż się ananasie z pestką, wyjmij notesik i zapisuj! Panowie, celnie
w notesik!
"Perispomenon "cofał się zaraz do sieni i ukryty za drzwiami obserwował przez szparę dalszy bieg
wypadków.
Pan Majewski nie ukazywał się w takich razach na podwórzu z zasady, gdyż nie mógł znieść przezwisk
wykrzykiwanych tak głośno i tak bezkarnie.
Tym sposobem bitwa, której władza nie była w stanie przerwać, trwała zazwyczaj w ciągu całej dużej
pauzy. Dopiero na odgłos dzwonka zwycięzcy i zwyciężeni wracali do klasy, okryci chlubnymi sińcami,
na dwie ostatnie godziny lekcyj.
Marcinek był dzielnym "Persem " i dostał pewnego razu taki postrzał w okolicy piątego żebra, że blisko
przez dwa tygodnie nie mógł leżeć na prawym boku.
Po jednej z takich kampanij wrócił do klasy zmęczony i nie przypominał sobie nawet dokładnie, jaka
lekcja ma nastąpić. Siedział w czwartej ławie pod oknem, przy Gumowiczu, dużym chłopcu, z włosami
tak czarnymi, że miały odcień fioletowy.
Ten Gumowicz był synem akuszerki, kobiety bardzo biednej, ogromnie energicznej i krzykliwej. Mama
Gumowiczowa zjawiała się czasami na dolnym korytarzu, rozmawiała z księdzem Wargulskim i panem
Majewskim, wypytywała się o stopnie i sprawowanie swego Romcia, który już drugi rok siedział w
klasie wstępnej, a nieraz wobec wszystkiego tłumu groziła mu pięścią. Jak wieść niosła, po każdej
takiej bytności pani Gumowiczowej w gmachu szkolnym Romcio brał w domu ciężkie lanie, czyli "wały
".
Pan Majewski wzywał go często do katedry, wytykał mu jego wady, próżniactwo, niedołęstwo,
osłostwo, wspominał o biedzie i procederze starej matki, o niskim jego pochodzeniu i wystawiał go na
urągowisko. Wszyscy w klasie, nie wyłączając nauczyciela, chichotali, gdy pucułowaty Romcio stawał
przy tablicy. Miał on zawsze kajety w porządku, wiedział najlepiej, jaki rozdział przeznaczony jest do
opowiadania, i umiał doskonale zadane, ale czytał tak gdaczącym głosem, tak paradnie syczał, dmuchał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]