[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nas, swoich synów. Miała ustalony tryb życia, któremu oddawała się bez
poczucia zagrożenia, w niezmiennym rytuale. O siódmej rano szła do sklepu po
bułki i mleko. O ósmej kościół Dominikanów, tuż przy domu, piękny, także
gotycki, a jakże, pusty o tej porze, z przemykającymi zakonnikami w białych
habitach. Ilekroć tam zajrzałem, siedziała sobie cichutko w ławce. O dziewiątej
wracała do domu i potem była już tylko w kuchni. Po południu
103
szła do sąsiadek na "bajki". Wieczorem dzieliła się z nami najświeższymi
wiadomościami, a każda z nich zapowiadała zwycięski koniec wojny. Przed
zaśnięciem zaglądała do mojego pokoju i ostrożnie, żeby mnie nie zbudzić,
poprawiała na mnie kołdrę. Tak ją zapamiętałem najbardziej. Bo teraz, kiedy
wracam do niej po tylu latach, myślę sobie, że była przede wszystkim matką
mojego dzieciństwa i wczesnej młodości. Potem opuszczała mnie stopniowo, a
ściślej, pozostawiała mnie mojej samodzielności. Początkowo nie zachwycała
się wyborem mojego zawodu. Marzyła dla mnie o czymś lepszym, że zostanę
na przykład wybitnym urzędnikiem magistratu. Ale potem przyjęła do
wiadomości
104
moją obecność w tak odległym dla niej świecie, choć nigdy nie śledziła jej ze
szczególnym zainteresowaniem. Chyba się nie pomylę, kiedy powiem, że tylko
raz widziała mnie na scenie. Było to przy okazji Odysa u Feaków, sztuki
Stefana Flukowskiego o tematyce, jak łatwo się domyślić, antycznej, kiedy
rozebrany prawie do naga wystąpiłem w niewielkiej roli. Wszyscy zresztą byli
rozebrani, choć oczywiście z różnym sukcesem. Ja na przykład ważyłem
wówczas czterdzieści osiem kilogramów, natomiast Władysław Woznik grający
Odysa - sto pięć. Otóż kiedy Woznik wszedł na scenę, notabene wyłowiony z
Morza Zródziemnego, moja matka zapytała sąsiadki, czy to ja. Stwierdziłem, że
nie było szczególnego sensu w tym, aby namawiać ją do dalszego oglądania
mnie w teatrze.
Dzieci również odwdzięczają się rodzicom za ich wyobrażenie o nich. Mieliśmy
sąsiadkę, małą dziewczynkę, córkę malarza pokojowego, maleńkiego, niewiele
wyższego od niej. Kiedyś odwiedziła nas przed jakimiś świętami i zastała moją
matkę stojącą na krześle postawionym na stole i przyczepiającą do karnisza
firankę nad oknem. Zawołała: "Jaka pani duża! Prawie jak mój tatuś!". Piękne
są takie mniemania dzieci o rodzicach i rodziców o dzieciach, bo świadczą o
wzajemnym zachwycie, a ten jest dzieckiem miłości.
Mówiłem, że dość wcześnie zaczęliśmy się z matką od siebie oddalać. Sprawiło
to na pew-
l
105
no samo życie. Ja wywędrowałem z Krakowa. Matka w nim pozostała. Ale ta
osobność miała nie tylko geograficzną przyczynę. Zwiat, który mnie ogarnął, był
zachłanny. Nie traktował zdrady w postaci powrotu do realności. Zmusił mnie na
wiele lat do trwania w nim, każąc wierzyć nie tylko w swoje powaby, ale także w
jedyny jakoby sens. Moja matka zaś nie ruszała się z miejsca, bo było jej w nim
dobrze. Nie tylko dlatego, że tak już jest w Krakowie. %7łe kopiec Kościuszki jest
najwyższym wzniesieniem, Planty najpiękniejszym parkiem, a Wisła
najpiękniejszą rzeką, ale z instynktownego przekonania o zbędności
podróżowania, z lęku przed odwiedzeniem jakichś miejsc, które nie zastąpią
wygody własnego domu. Albo może jeszcze z innego powodu, który
tłumaczyłby taki mianowicie zdumiewający fakt, że nigdy nie zobaczyłem jej u
siebie, nigdy nie była moim gościem. Otóż matka, mając czterech synów, nie
przepadała za dziewczynkami. Nie, nie agresywnie, nie z kompleksu
antyfeminiz-mu, ale jakoś tak filozoficznie, raczej z miłości do chłopców. Raz
baba wpadła pod tramwaj, pod trójkę na ulicy Sławkowskiej, tramwaj się
wykoleił, a baba poszła do domu. Matka wróciła chora z przejęcia i powiedziała:
"Gdyby to był młody człowiek, to by go zabiło". Dawała mi też bezcenne rady:
"Jeśli żona powie ci, że się zle czuje - nie wierz jej - ona zawsze będzie się zle
czuła, a ty umrzesz wcześniej. Kiedy żył twój
106
ojciec, którego bardzo kochałam, miałam reumatyzm, gruzlicę, raka, wszystkie
nieuleczalne choroby, kiedy umarł, poczułam się jak nowo narodzona". Albo:
"Jeżeli już musisz zadawać się z tymi dziewuchami, to przynajmniej z ładnymi".
"Dlaczego?" "Bo brzydkie są takie same". Tak więc się działo, że przez
wszystkie moje dorosłe lata tylko ja odwiedzałem matkę w jej mieszkaniu przy
placu Dominikańskim. I kiedy wpadałem, na ogół bez uprzedzenia, niezmiennie
czekał na mnie wspaniały obiad, niezmienna jej czułość dla mnie i te same
pytania: "Czy wysypiasz się w nocy? Czy ona daje ci jeść? Dlaczego nosisz
takie krótkie paletko? Na pewno marzniesz w kolana".
Umarła nagle, bez uprzedzenia, jakby nie chciała sprawiać kłopotu, w
osiemdziesiątym szóstym roku życia. Kocham moją matkę. Młodą, pachnącą
tylko jej perfumami, jak wtedy, kiedy pochylała się nad łóżeczkiem, aby
pocałować mnie na dobranoc.
A w moim okupacyjnym Krakowie powracało życie silniejsze od tych, którzy
chcieli zmienić je na pozór życia. Wraz z nim zaczęły funkcjonować instytucje.
Cztery spośród nich były dobroczynne. Magistrat, elektrownia miejska,
gazownia miejska i miejskie tramwaje. Chroniły u siebie nauczycieli, lekarzy,
inżynierów, artystów. Poupychani, pełnili funkcje najczęściej odległe od swoich
profesji i z czasem stali się kimś w rodzaju cichej elity tych zakładów. Brat mój,
107
przedwojenny podporucznik kawalerii (5. pułk ułanów w Ostrołęce, 22. w
Brodach), poszedł do straży pożarnej. Ja dostałem się do gazowni. Trzeba było
zarabiać na życie. O gazowni niewiele mam do powiedzenia, choć tak wiele, bo
na całą wojnę zapewniła mi pracę. Wiem tylko, że było mi tam dobrze.
Po raz pierwszy zetknÄ…Å‚em siÄ™ tak blisko z robotnikami. Byli nadzwyczajni.
Praca nie była dla nich dopustem bożym, karą za grzech pierworodny, tylko
[ Pobierz całość w formacie PDF ]