[ Pobierz całość w formacie PDF ]
brzegiem kręciło się tylko kilku małych chłopaków, którzy zaczęli wprawdzie zaraz krzyczeć na niego,
rzucać czarnym błotem i muszlami, ale nie mogli go obić. Deszczułek różnych kołysało się sporo na
wodzie: jedna fala je przynosiła, druga odnosiła na głębię. Wkrótce nałapał ich dosyć.
Chwiały się także kupki jakiejś zieloności na fali; może było w nich i co do zjedzenia, ale jako lżejsze,
nie przypływały do brzegu, więc ich nie mógł dostać. Chłopaki rzucali na nie sznury i w ten sposób
przyciągali je do siebie; on, że sznura nie miał, więc tylko patrzał chciwie, czekał, aż chłopcy odejdą i
przeszukiwał resztki jeszcze raz, zjadając, co mu się zdatne do zjedzenia wydało. O tym, że dziewczyna
także nie jadła, nie myślał.
Ale los miał mu się uśmiechnąć. Wracając do domu spotkał wielki wóz z kartoflami, który w drodze do
portu ugrzązł w wyboju i nie mógł się ruszyć. Wawrzon schwycił zaraz za szprychy i zaczął z woznicą
pchać koła. Ciężko było, aż go w krzyżach zabolało, ale wreszcie konie szarpnęły, wóz wyskoczył, a że
był czubiasto ładowny, wysypało się z niego sporo kartofli i wpadło w błoto. Woznica ani myślał ich
zbierać, podziękował Wawrzonowi za pomoc, krzyknął "get up!" na konie i pojechał.
Wawrzon rzucił się natychmiast na kartofle, pozbierał je łapczywie drżącymi rękoma, schował w
zanadrzu i zaraz lepsza otucha wstąpiła mu w serce. W głodzie znaleziony kawałek chleba znalezionym
szczęściem się wydaje; więc chłop wracając do domu mruczał cicho:
- A no, Bogu najwyższemu niech będą dzięki, że wejrzał na niedolę naszą. Drzewo jest, dziewczyna
ogień rozpali; gajdoków je tyla, że na dwa razy wstrzyma. Pan Bóg je miłosierny. W izbie zaraz zrobi
się razniej. Dziewczyna też półtora dnia nie jadła, to się uraduje. Pan Bóg je miłosierny!
Tak rozprawiając, dzwigał jedną ręką deski, drugą badał co chwila, czy kartofle nie wypadają mu z
zanadrza. Skarb niósł wielki, więc podnosił oczy z wdzięcznością ku niebu i znowu mruczał:
- Myślałem se: ukradnę - a tu bez kradzenia z wozu spadło. Nie jedliśwa, to będziewa jedli. Pan Bóg je
miłosierny! Maryśka zaraz ze słomy wstanie, jak się dowie, że mam gajdoki.
Tymczasem Marysia od czasu jego wyjścia nie ruszała się ze słomy. Bywało, że jak Wawrzon przynosił
rano drzewa, to napaliła w piecyku, przyniosła wody, zjadła, co było, a potem całymi godzinami
wpatrywała się w ogień. Szukała i ona w swoim czasie roboty. Najęto ją nawet do jednego
boardinghousu do pomywania garnków i zamiatania, ale że się nie mogli z nią rozmówić, że zle
spełniała polecenia nie rozumiejąc ich, więc ją wypędzili we dwa dni. Potem niczego już nie szukała i
nic nie znalazła. Po całych dniach siadywała w domu bojąc się wyjść na ulicę, bo tam ją zaczepiali
Irlandczycy i pijani majtkowie. Przez to próżnowanie była jeszcze nieszczęśliwsza. Tęsknota zgryzła ją
jak rdza żelazo. Była nawet nieszczęśliwsza od Wawrzona, gdyż do głodu, do tych wszystkich utrapień,
jakie znosiła, do tego przekonania, że nie ma dla nich rady ani ratunku, ani jutra, do strasznej tęsknoty
za Lipińcami dorzucała jeszcze ciężaru myśl o Jaśku koniusze. Zlubował on jej wprawdzie i mówił:
"Gdzie ty się obrócisz i ja się obrócę", ale ona jechała wtedy dziedziczką i panią być, a teraz jakże
zmieniło się wszystko!
On był parobkiem dworskim, miał i swoją kolonię po ojcach, a ona stała się taką biedną, taką głodną
jak mysz w lipinieckim kościele. Czy przyjedzie? a choćby i przyjechał, to przygarnieli ją do piersi?
powieli: "Chudzątko moje serdeczne?" Czy też: "Idz precz, dziadowa córko!" Jakież to teraz jej wiano,
Aachmany. Psy by na nią i w Lipińcach szczekały, a jednak tak tam coś ciągnie, że ot! dusza rada by
wylecieć z niej i lecieć jaskółką chybką nad wodami i choćby umrzeć, byle tam. Tam on, Jaśko,
pamiętny czy niepamiętny, ale umiłowany bardzo; tylko przy nim byłby spokój i radość, i wesele, ze
wszystkich ludzi przy nim jednym w świecie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]