[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tylko wzmogła jego oddanie. Tess czuła się wyjątkowo nieswojo:
dla niej był tylko jeszcze jednym z wielu pacjentów, lecz
wiedziała, że on czuje do niej coś więcej.
- Tak sobie myślałem - mówił szybko Marsh dziwnie pod
nieconym tonem - że po ślubie moglibyśmy zamieszkać w jakimś
małym miasteczku na północy.
- Marsh, ja nie zamierzam wychodzić za ciebie za mąż
- wypaliła zirytowana Tess.
Młodzieniec bardzo się pocił, na twarz wystąpiły mu gwałtowne
rumieńce, a w oczach paliło się szaleństwo.
- Musisz wyjść za mnie! - zawołał łapiąc ją za rękę. - Oca
liłaś mi życie! Ty i tylko ty! Musisz wyjść za mnie! Bez
ciebie nie mam po co żyć! Odrąbali mi nogę, jestem kaleką!
PotrzebujÄ™ ciÄ™, Tess!
Dziewczyna wyswobodziła dłoń z jego uścisku i zbyt długo
wpatrywała się w termometr, nim włożyła mu go do ust.
- Bądz grzeczny - powiedziała łagodnym, lecz chłodnym
głosem. - Zaraz zmierzę ci tętno.
Jego oczy błyszczały niezdrowo, a puls galopował jak szalony.
Tess skrzywiła się lekko. Nie podobało jej się dziwne pod
niecenie młodzieńca. Było w nim coś nienaturalnego.
- Marsh, czy doktor przepisał ci jakieś nowe lekarstwo?
- spytała wypuszczając jego nadgarstek i zapisując wynik na
karcie chorobowej wiszącej w nogach łóżka. Nie widać było
żadnego nowego zlecenia.
85
DIANA PALMER
- Nie - z trudem wymamrotał Marsh. Tess wyjęła termometr
z jego ust i sprawdziła temperaturę. Nie miał gorączki. Dziwne.
Młodzieniec znowu złapał ją za rękę.
- Tess, musisz za mnie wyjść. W przeciwnym razie ja... ja
zrobiÄ™ sobie coÅ› strasznego!
Delikatnie wyswobodziła palce z jego uścisku.
- Marsh, przecież nie mówisz poważnie.
- Jak najbardziej! Przysięgam!
Tess była zła, że pozwoliła, by cała sprawa wymknęła jej
się Spod kontroli. To, że była miła dla poszkodowanego młodego
człowieka, to, że siedziała przy nim i pocieszała go, dopro
wadziło do tak absurdalnej sytuacji. Nigdy nie zachęcała go
do żadnych flirtów, a jednak konsekwencje jej działań okazały
się przerażające!
- Marsh, byłeś bardzo chory - odezwała się tak łagodnie, jak
tylko potrafiła. - Niedługo wyzdrowiejesz... To naturalne, że
czujesz sympatię do swojej pielęgniarki; podobnie jak naturalne
jest to, że ciężko chora kobieta czuje sympatię do lekarza, który
ratuje jej życie. To całkiem zwyczajne i minie szybciej, niż się
spodziewasz.
- To nie jest zwykła sympatia! Kocham cię! - wykrzyknął
z nieprzytomnie płonącymi oczyma.
- Tylko ci się tak wydaje - odrzekła spokojnie. - Przyrzekam
ci, że to minie. A teraz muszę już iść do innych pacjentów.
Marsh, zajrzę do ciebie nieco pózniej.
Uśmiechnęła się do niego chłodno i odwiesiwszy kartę choroby
w nogach łóżka, wyszła z sali. Nie mogła pozwolić na to, by
Marsh żył złudną nadzieją, a jedynym sposobem, by sobie z tym
poradzić, było zignorować jego amory.
Przez cały dzień mechanicznie wykonywała swe obowiązki,
świadoma, że Marsh przez cały czas nie spuszcza z niej wzroku
i przygląda jej się oskarżająco z przeciwległego krańca sali.
Przejdzie mu, powtarzała sobie w duchu, musi mu przejść. Już za
86
BEZDOMNA
parę dni zwolnią go ze szpitala i gdy wróci do domu, do ciotki
i wuja, z którymi mieszkał na północy stanu, raz dwa o niej zapomni.
Musi o niej zapomnieć... wszak nie miała mu nic do zaoferowania.
Każda jej myśl, każde uczucie, wszystko, co miała i co czuła,
należało do Matta, nawet jeżeli on tego nie chciał.
Przynajmniej znalazła upływ dla swoich długo tłumionych
emocji: postanowiła, że poświęci się pielęgnacji chorych, będzie
aktywnie działać w ruchu kobiet i nigdy, przenigdy nie będzie
żałować tego, że spotkała Matta na swej drodze. Nic będzie mieć
ani domu, ani męża, ani dzieci; jej życie pełne będzie poświęcenia
dla innych... i jeżeli kiedykolwiek będzie żałować swej decyzji,
i tak nikomu o tym nie powie.
Pomyślała smutno, że w poświęceniu się na rzecz innych jest
jakaś szlachetność; może to zrekompensuje jej brak męża i rodzi
ny, o której zawsze marzyła.
Wieczorem skończyła swą zmianę i poszła do małego pokoiku
na końcu korytarza, by się przebrać. Kiedy wyszła na korytarz,
ubrana w prosty czarny kostium, białą koronkową bluzkę i skro
mny kapelusik, zauważyła nienormalny ruch.
Zdziwiona i zaciekawiona podeszła tam szybko właśnie w chwi
li, gdy doktor podnosił głowę.
- Nie żyje - usłyszała jego słowa. - Już nic więcej nie da się
zrobić. - Już miał zaciągnąć prześcieradło na twarz zmarłego,
gdy nagle zauważył... - A to co takiego? - Spod poduszki
wyciągnął małą buteleczkę z matowego szkła zatkaną korkiem.
Wyciągnął go, powąchał i warknął ze złością: - Opium! Wziął
wszystko, co było w tej butelce!
Tess pobladła. Widząc wrażenie, jakie uczyniła na dziew
czynie śmierć Marsha, starsza pielęgniarka podeszła do niej
i ujęła ją za rękę. Ponura twarz starszej kobiety na chwilę
złagodniała.
- Tess, on był uzależniony od tego świństwa - rzekła łagodnie.
- Nie wiedziałaś?
87
DIANA PALMER
Dziewczyna potrząsnęła głową, zbyt zaskoczona i obolała, by
wykrztusić choć słowo.
- Musiał to jakoś przeszmuglować na teren szpitala - dodał
doktor wściekłym głosem. - Powinno istnieć jakieś prawo zabrania
jące używania opium bez potrzeby! To przez nie w ogóle miał ten
cholerny wypadek... Był tak nieprzytomny, że nie zauważył powozu
jadącego ulicą i wpadł prosto pod koła. A teraz, wiedząc, że pewnie
nie utrzyma się w dawnej pracy i nie będzie miał czym płacić za to
cholerstwo, popełnił samobójstwo!
- To znaczy... że to nie... przeze mnie? To nie moja wina..?
- Tess nie potrafiła dokończyć zdania.
Doktor zauważył jej blade policzki i przerażone oczy. Podszedł
do niej.
- Nie, moja droga. Oczywiście, że to nie twoja wina - zapewnił
ją łagodnie. - To jego własna słabość go zabiła.
Nagle obrócił się na pięcie i wyszedł.
Tess przyglądała się, jak pielęgniarka zakrywa wykrzywioną
konwulsjami twarz Marsha. Potem jęknęła głośno i pospiesznie
wybiegła ze szpitala gnana poczuciem winy.
6
' " ; . $ ,
Było już bardzo pózno i ciemno. Zziębnięta, a jednak nieczuła na
[ Pobierz całość w formacie PDF ]