[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ulica przede mną i za mną była absolutnie pusta. Poczułem się, jakbym szedł przez małe
zachodnie miasteczko. Brakowało mi tylko ostróg, i pasa z coltem.
Na rogu czekałem ze dwie minuty zanim pojawiła się taksówka, natomiast na lotnisku nie
czekałem wcale. Gdy tylko wymieniłem swoje nazwisko pulchnej ładniutkiej Mulatce, ta
skierowała mnie natychmiast na płytę. Idąc do flyera zastanawiałem się, gdzie podziewają się
Amerykanki w średnim wieku i starsze: w każdym biurze, z każdego okienka wychyla się młoda,
najczęściej ładna buzia. Gdzie są ich starsze siostry? Postanowiłem zapamiętać tę myśl i gdy
skończę sprawę Guylorda, zająć się problemem masowej eksterminacji kobiet po trzydziestce.
Flyera pilotował ten sam sympatyczny gość, który przerzucił mnie na Gołębią Wyspę,
uścisnęliśmy sobie dłonie i wskoczyliśmy do maszyny. Pilot, zanim wywołał wieżę i zgłosił start,
pokazał mi barek i porozumiewawczą miną skwitował mój przeczący gest. Zaraz po starcie
uruchomił autopilota i zajął się rozwiązywaniem jakiegoś problemu, geometrycznego, w miarę
upływu czasu rozpalał się coraz bardziej, pisak zaczął skrzypieć na ułożonym na kolanie ekranie.
Rozłożyłem fotel i całe czterdzieści minut lotu wpatrywałem się w błękit nieba nad głową. Niebo
błękitne nad głową... Niebo gwiazdziste?... Czy tak właśnie powiedział któryś z filozofów? I coś
moralnego we mnie? Czyżby prawo? Poczułem dłoń na swoim barku. Pilot wskazał palcem
podłogę maszyny i powiedział:
Widział pan to kiedyś z góry? Najgorszy kawałek, nad którym kiedykolwiek latałem.
Podniosłem oparcie fotela i zerknąłem przez okno w dół. Znajdowaliśmy się nad polem
solarów. Jak okiem sięgnąć czarne płyty baterii wystawiały swoje płaskie twarze ku słońcu.
W pewnej odległości od nas ich tarcze zlewały się w jednostajną czerń, bliżej widoczne były
przestrzenie i zielone uprawy między nimi. Na południu od nas jaskrawa plama odbitego
słonecznego światła niemiłosiernie rżnęła w oczy. Czerń, zieleń i przerazliwa srebrzystość. Nie
najgorszy widoczek. Odwróciłem się do pilota.
Co tu jest paskudnego?
A gdybym musiał lądować? wyszczerzył zęby. Dla samolotu to śmierć, z flyerem
nieco lepiej, ale jeżeli stery pionowe wysiądą, to kaplica. Pan nie należy do strachliwych,
prawda? zapytał i nie czekając na odpowiedz, kontynuował: Bo flyery, z kolei, minimum raz
do roku wysiadają, to pewne. Niezgodność teorii i technologii. %7łeby latały, muszą być lekkie,
a jak są lekkie to się sypią. wykreślił palcem w powietrzu koło. Zamknięte koło.
Raz do roku? zdziwiłem się uprzejmie. A ta maszyna ile ma?
A nie-e-e... roześmiał się. My latamy najwyżej po pół roku.
No to jest nadzieja...
Pewność! powiedział z przekonaniem. Chciał jeszcze coś dodać, ale odezwał się
piskliwy terkot autopilota.
Byliśmy na podejściu do lotniska Pouncy ego. Pilot poprawił się w fotelu i wyłączył
samoster. Nikt z dołu nie zakłócał nam lądowania. Gdy tylko dotknęliśmy kołami suchej,
wypalonej na żółto trawy, otworzyłem drzwi. Do budynku biura podszedłem, nie kryjąc się.
Dopiero przy drzwiach włożyłem rękę do kieszeni. Pchnąłem drzwi. Znany mi pokój został
z grubsza posprzątany po mojej wizycie telefon stał na swoim miejscu, z blatu zniknął statyw
z soczewkami, ale nikt nie zatroszczył się o wstawienie nowej szyby. Odłamki starej wciąż
leżały, na podłodze niczym piekielnie trudna układanka, której nikt nie podejmuje się ułożyć.
Sprawdziłem sypialnię i łazienkę. W szafie znalazłem skąpą garderobę Pouncy ego, przybory
toaletowe i minimalny zestaw kosmetyków spokojnie leżały na półce pod lustrem. Przycupnąłem
na łóżku gospodarza i rozmyślałem chwilę. Potem wróciłem do biura i sprawdziłem szufladę
biurka, nie znalazłem w niej toma. Wyszedłem na zewnątrz. Pilot gryzmolił coś na ekranie, z tej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]