[ Pobierz całość w formacie PDF ]
innym.
Więc muszę pójść zobaczyć, co się dzieje.
Szaleństwo tych opóznień! Niemalże rozmyślnie, niemalże celowo obalały wszelkie
bariery cierpliwości. W końcu dopadały człowieka. Czemu to, czemu Feffer? Lecz teraz
widział, co Emil miał na myśli. Feffer stał przyciśnięty do maski autobusu. To rzeczywiście był
Feffer przy szerokim zderzaku. Sammler zaczął ciągnąć za klamkę drzwiczek.
Nie od strony ulicy, panie Sammler. CoÅ› na pana najedzie.
Lecz Sammler, którego cierpliwość zupełnie się wyczerpała, podążał już śpiesznie w
poprzek ulicznego ruchu.
W środku tłumu Feffer bił się z czarnym mężczyzną, kieszonkowcem. Było tam co
najmniej dwadzieścia osób i następne się zatrzymywały, lecz nikt nie zamierzał się wtrącać.
Szamocąc się w uścisku przestępcy, Feffer został zepchnięty do tyłu na wielki, niezgrabny
pojazd. Jego głowa uderzała o szybę pod pustym fotelem kierowcy. Mężczyzna przygniatał go i
Feffer był przerażony. Opierał się, bronił, ale był bezradny. Ulegał przytłaczającej przewadze.
Oczywiście. Jakżeby mogło być inaczej? Na jego brodatej twarzy malował się przestrach.
Szerokie, zwrócone ku górze policzki płonęły, a jego szeroko rozstawione piwne oczy błagały o
pomoc. Albo zastanawiały się, co zrobić. Co powinien był zrobić? Jak człowiek po omacku
szukajÄ…cy w strumieniu zgubionego przedmiotu, wpatrzony przed siebie, z rozdziawionymi w
brodzie ustami. Ale nie wypuszczał minoxa. Jedno ramię było wyciągnięte w górę, poza
zasięgiem napastnika. Ciężar wielkiego ciała w brunatnym garniturze rozgniatał go. Miał
pecha, że udało mu się zrobić zdjęcie z ukrycia. Czarny mężczyzna usiłował mu wyrwać
minoxa. Schwycić mały aparat, dać Fefferowi parę kopniaków w żebra, w brzuch co jeszcze
mógł chcieć zrobić? Oddalić się, w miarę możności bez pośpiechu, przed przybyciem policji.
Lecz Feffer, bliski paniki, wciąż nie ustępował. Zmieniając uchwyt, Murzyn złapał i wykręcił
jego kołnierzyk, trzymając go tak, jak wcześniej trzymał Sammlera, przedramieniem przy
ścianie. Dusił Feffera kołnierzykiem. Przyciemnione okulary od Diora, okrągłe i niebieskawe,
nie zsunęły się z nosa o wgniecionej nasadzie. Feffer schwycił w garść wysunięty czerwony
krawat, ale nie był w stanie nic z nim zrobić.
Jak mamy uratować tego wścibskiego, głupiego, niepoczytalnego chłopca? Może mu się
stać krzywda. A ja muszę jechać. Nie ma czasu. Któryś z was rozkazał Sammler. Wy tam!
Pomóżcie mu. Rozdzielcie ich. Ale oczywiście żaden któryś z was nie istniał. Nikt nie
chciał nic zrobić i nagle Sammler poczuł się bardzo obco głos, akcent, składnia, sposób bycia,
twarz, umysł, wszystko obce.
Emil widział wcześniej Eisena. Sammler poszukał go teraz wzrokiem. I oto był tam,
uśmiechnięty i bardzo blady. Najwyrazniej czekał, aż zostanie dostrzeżony. Kiedy to się stało,
wydawał się uradowany.
Co tutaj robisz? zapytał Sammler po rosyjsku.
A ty, teściu, co robisz?
Pędzę do szpitala odwiedzić Elyę.
Tak. A ja jechałem z moim młodym przyjacielem autobusem, kiedy on zrobił zdjęcie.
Tego, jak otwierano torebkę. Sam to widziałem.
Co za głupota!
Eisen miał swoją zieloną bajową torbę. Zawierała jego rzezby albo medaliony. Te
obiekty z Morza Martwego żelaziste piryty, czy cokolwiek to było.
Niech odda aparat. Dlaczego mu go nie da? zapytał Sammler.
Ale jak mamy go przekonać? odparł Eisen tonem rzeczowej dyskusji.
Sprowadz policjanta rzekł Sammler. Miałby również ochotę powiedzieć: Przestań
się tak uśmiechać .
Ale ja nie znam angielskiego.
Więc pomóż chłopcu.
Ty mu pomóż, teściu. Ja jestem cudzoziemcem i kaleką. Ty jesteś wprawdzie starszy.
Ale ja dopiero co przyjechałem do tego kraju.
Sammler powiedział do kieszonkowca: Niech pan puści. Niech pan go puści. Wielka
twarz mężczyzny odwróciła się. W szkłach odbijał się Nowy Jork, pod sztywnymi wygięciami
kapelusza. Być może rozpoznał Sammlera. Ale nie padła żadna odpowiedz.
Niech pan mu da aparat, Feffer. Niech mu pan go odda rzekł Sammler.
Feffer, z przerażonym i błagalnym spojrzeniem, wyglądał tak, jakby się spodziewał, że
zaraz straci świadomość. Nie opuścił ramienia.
Mówię, żeby pan mu dał ten głupi przedmiot. On chce mieć film. Niech pan nie będzie
idiotÄ….
Być może Feffer wytrzymywał w oczekiwaniu na radiowóz, mając nadzieję, że uratuje
go policja. Inaczej trudno byłoby wyjaśnić jego opór. Zważywszy siłę Murzyna przygarbioną,
miażdżącą, przemożną, zwierzęcą siłę jego uścisku, straszliwe obrzmienie karku i naprężenie
pośladków, kiedy stawał na palcach. W napinających się półbutach z krokodylej skóry! W
brunatnych spodniach! W dobranym do krawata pasku szkarłatnym pasku! Jakże taki fakt
chłostał świadomość!
Eisen! rzekł Sammler z wściekłością.
Tak, teściu.
Proszę cię, żebyś coś zrobił.
Niech oni coś zrobią. Bajową torbą wskazał gapiów. Ja przyjechałem dopiero
czterdzieści osiem godzin temu.
Pan Sammler znowu obrócił się w stronę tłumu, wpatrując się intensywnie. Czy nikt nie
pomoże? A więc nawet teraz teraz jeszcze! człowiek wierzył w coś takiego jak pomoc. Gdzie
byli ludzie, mogła być pomoc. Był to instynkt i odruch. (Wolna od gniewu nadzieja?) Więc
krótko przyjrzał się twarzom, przenosząc wzrok z jednej na drugą w tłumie ludzi przy
krawężniku czerwonych, bladych, ogorzałych, o napiętych lub łagodnych zmarszczkach,
posępnych lub rozmarzonych, o bladoniebieskich, czerwonawych jak jodyna, czarnych jak
[ Pobierz całość w formacie PDF ]