[ Pobierz całość w formacie PDF ]

gwiazdzistego nieba. Widok zaiste czarodziejski; na chwilę zapomnieliśmy nawet o grozie
położenia.
Na widnokręgu ku północy sterczał przed nami wśród niezmierzonej płaszczyzny, jak
wyspa wśród morza, majestatyczny krater Timocharis, oddalony od nas czterysta kilometrów,
a wysoki na siedm tysięcy stóp.
Na Ziemi góry, z dala widne, przybierają z powodu nieprzezroczystości powietrza barwę
sinawobłękitną; tutaj szczyt ów wyglądał w słońcu jak do białości rozpalona stal z grubymi,
czarnymi pasmami cieniów i lśniącymi się czerwono żyłami ciemniejszych skał. Nieco ku
zachodowi również wyraznie szczerbiła się na niebie piła niższego odeń i więcej jeszcze od-
dalonego krateru Lambert. Od samego zachodu ograniczały widnokrąg liczne drobne wynio-
słości i skały, łączące się z trzonem znacznie nam bliższego łańcucha księżycowych Karpat,
ograniczających Mare Imbrium od południa.
Poza tym łańcuchem, ciągnącym się w kierunku promienia naszego widzenia, od połu-
dniowego zachodu wznosiły się w dali, na niższych wzgórzach oparte, nieprawdopodobnie
olbrzymie turnie Kopernika, jednej z największych gór Księżyca. Jeślim powiedział, że To-
mocharis błyszczał jak stal rozpalona, to nie mam już porównania na określenie światła, jakie
biło z odległości setek kilometrów od owego potężnego pierścienia skał, mierżącego dzie-
więćdziesiąt kilometrów średnicy!
Na północnym wschodzie sterczały zza licznych wzniesień w niezmiernej oddali same
szczyty szerokiego cyrku Archimedesa. Widok od wschodu i od południa mieliśmy zamknięty
z jednej strony niebotycznym pasmem księżycowego Apeninu, z drugiej przepaścistym Erato-
sthenesem, łączącym się z Apeninem przełęczą, na której właśnie staliśmy.
A w tych ramach Morze Dżdżów. Jakąż straszną ironią wydała nam się ta nazwa, przez
starych ziemskich astronomów wymyślona! Pustynia straszliwa, sucha, zimnoszara, poorana
tu i owdzie potwornymi szczelinami, wydęta w lekkie, podłużne garby, ciągnące się od świet-
nego Timocharisa na widnokręgu ku Eratosthenesowi. Nigdzie ani śladu życia, ani odrobiny
zieleni! W słońcu tylko, u stóp olbrzymich, odległych kraterów, lśniły się gdzieniegdzie
21
świetne, do pasm drogich kamieni podobne, żółte, czerwone i stalowosine żyły jakichś pokła-
dów...
Patrzyliśmy przed siebie w milczeniu, nie wiedząc Jaką obrać drogę. Dostawszy się na
płaszczyznę Morza Dżdżów, mielibyśmy przed sobą przestrzeń, po której byśmy mogli razno
się posuwać; ale w tym była cała trudność, jak się na nią dostać, jak się spuścić z owej tysiąc
metrów wysokiej, prostopadłej ściany?
Po krótkiej naradzie ruszyliśmy piechotą ku południu w tej nadziei, że się nam może uda
znalezć drogę po zboczu krateru Eratosthenesa. Szliśmy po wąskiej płaszczyznie, wciśniętej
między skały a przepaść, otwierającą się ku Mare Imbrium. W jednym miejscu przejście było
tak wąskie, że chcieliśmy już zawrócić, zwątpiwszy, aby się nam udało tędy przedostać z wo-
zem. Na szczęście Marta, która nam towarzyszyła, przypomniała, że posiadamy pewien zapas
min, którymi będzie można z łatwością rozsadzić niewielki zastępujący nam próg skalny.
Ominęliśmy go tedy, przeciskając się ponad zawrotną przepaścią, i poszliśmy dalej. Teraz
grzbiet górski, znacznie rozszerzony i płaski, podnosił się z wolna ku górze. Szliśmy wciąż ku
południu; na prawo i na lewo piętrzyły się już potworne turnie pierścienia Eratosthenesa.
Po upływie pół godziny od chwili okrążenia owego progu stanęliśmy zatrzymani nową
przepaścią, która się tak niespodziewanie otworzyła pod naszymi nogami, że Piotr, który
szedł naprzód i pierwszy się wdarł na zasłaniający ją przed naszym wzrokiem próg, skoczył w
tył z okrzykiem przestrachu. Zaiste trudno sobie wyobrazić coś okropniejszego nad widok,
jaki się roztaczał teraz przed nami.
Posuwając się wciąż w południowym kierunku, dostaliśmy się, nie wiedząc o tym, w głę-
boką szczerbę, wyrżniętą już w samej grani Eratosthenesa. Na prawo i na lewo piętrzyły się
poszarpane tumie, z których jedna lśniącobiała w słonecznym blasku, druga w cieniu całkiem
niemal czarna. A przed nami... nie! któż to opisać zdoła! - przed nami otchłań! czeluść bez-
denna i niewypowiedziana, coś tak potwornego, wprost tak drapieżnego w niesłychanym ma-
jestacie grozy, ogromu i martwoty, że teraz jeszcze dreszcz paraliżującej trwogi mnie prze-
chodzi, gdy sobie o tym przypomnÄ™!
Przed nami było wnętrze krateru Eratosthenesa.
Potężny wał górski-, najeżony jak piła szczytami, zataczał tu krąg zamknięty o średnicy
kilkudziesięciu kilometrów, tworząc w ten sposób rozległą kotlinę, najstraszniejszą zapewne,
jaką kiedykolwiek widziało ludzkie oko. Turnie, wznosząc się przeszło na cztery tysiące me-
trów ponad dnem tej przepaści, spadały ku niej prawie pionowo, we wściekłych jakichś pod-
rzutach. Wyglądało to, jakby w otchłań waliły w skoku zastygłe, o iglice poszarpane kamien-
ne kaskady. Kotlina, zagłębiona jakie dwa tysiące metrów w stosunku do poziomu oddzielo-
nej od niej wałem równiny Mare Imbrium, wydawała nam się znacznie jeszcze głębszą z po- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ewagotuje.htw.pl
  • Copyright © 2016 WiedziaÅ‚a, że to nieÅ‚adnie tak nienawidzić rodziców, ale nie mogÅ‚a siÄ™ powstrzymać.
    Design: Solitaire