[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Wszyscy jesteśmy martwi - stwierdził Dziewiątka. - Martwi jak klamki, gałki
do drzwi... gałki! - wrzasnął i zaczął desperacko przeszukiwać stos złomu.
- Dziękuję, że pozwolił mi pan obejrzeć swoją pracownię - rzekł Qwilleran,
kierując się ku drzwiom. Gdy mijał zawaloną najrozmaitszymi przedmiotami półkę,
dostrzegł złoty błysk. Zawołał przez ramię: - Tutaj jest gałka do drzwi, jeżeli tego pan
szuka.
Na półce leżały właściwie dwie gałki, wyglądały, jakby były zrobione z czystego
złota. Obok nich znajdowały się inne obiekty z błyszczącego metalu, a także dość
zaskakujące w tym miejscu kawałki rzezbionej kości słoniowej oraz jadeitu, ale
Qwilleran nawet się nie zatrzymał, żeby je obejrzeć dokładniej. Wyziewy z piecyka
przyprawiały go o ból głowy, w tej chwili marzył tylko o hauście świeżego powietrza.
Miał ochotę wrócić do domu i spędzić resztę niedzieli w sposób zdrowy, normalny, w
towarzystwie kogoś, z kim można zwyczajnie rozmawiać - czyli z Koko. Stwierdził, że
coraz bardziej przywiązuje się do tego kota i będzie mu go brakowało, kiedy
Mountclemens wróci. Ciekaw był, czy Koko tak naprawdę gustował w kulturalnych
rozrywkach, jakie zapewniał mu apartament na piętrze. Czy aby rozkosze
odczytywania tytułów i obwąchiwania dawnych mistrzów są lepsze od radosnej gry w
pająka? Po czterech dniach rozgrywek wynik wynosił 471 dla kota, 409 dla człowieka.
Gdy Qwilleran wrócił do domu, spodziewając się przyjaznego, futrzanego, wesołego
powitania, czekało go rozczarowanie. Koko w hallu nie było. Poszedł więc na górę, do
mieszkania Mountclemensa, i ujrzał zamknięte drzwi. Z wewnątrz dobiegała muzyka.
Zapukał.
Minęła dłuższa chwila, nim pojawił się Mountclemens ubrany w szlafrok.
- Widzę, że pan wrócił - powiedział Qwilleran. - Chciałem tylko się upewnić, czy
kot dostał kolację.
- Jest już po przystawkach - odparł Mountclemens - a teraz delektuje się
żółtkiem jajka ugotowanym we wrzątku w charakterze pierwszego dania. Dziękuję za
opiekÄ™ nad nim. Niezle siÄ™ prezentuje i wyglÄ…da na zadowolonego.
- Dobrze bawiliśmy się razem - oznajmił Qwilleran. - Graliśmy sobie w różne
gry.
- Naprawdę? Zawsze chciałem nauczyć go Mah-jong.
- Słyszał pan, co się stało w Lambreth Gallery?
- Jeżeli się spaliła, to mają za swoje - odpowiedział krytyk. - Przy tak
przepełnionych magazynach wystarczy jedna iskra...
- Nie, nie chodzi o pożar. Zdarzyło się tam morderstwo.
- Doprawdy?
- Earl Lambreth - wyjaśnił Qwilleran. - W środę wieczorem żona znalazła jego
zwłoki, w gabinecie. Został zadzgany dłutem.
- Co za niechlujstwo! - głos Mountclemensa pobrzmiewał znudzeniem - a może
zmęczeniem; cofnął się, jakby chciał już zamknąć drzwi i zakończyć rozmowę.
- Policja nie ma żadnych podejrzanych - ciągnął Qwilleran. - Ma pan jakiś
pomysł?
Mountclemens odparł na to stanowczym tonem:
- Właśnie rozpakowuję swoje rzeczy. I zamierzam wziąć kąpiel. W tej sytuacji
naprawdę ostatnią rzeczą, jaka mnie interesuje, jest tożsamość mordercy Earla
Lambretha. - Było to całkowicie jednoznaczne zakończenie audiencji.
Qwilleran pogodził się z szorstką odprawą i zszedł na dół, przykręcając wąsa
oraz rozmyślając o tym, jak opryskliwy potrafi być Mountclemens, kiedy jest mu to na
rękę.
Jakiś czas potem wmusił w siebie oferowane przez trzeciorzędną restaurację
klopsiki, a potem przywiędłą sałatę, by wreszcie kontemplować kubek gorącej wody,
w którym pływała torebka herbaty. Mountclemens zachował się raczej niegrzecznie, a
w dodatku spotkał go niemiły zawód: Koko nie wyszedł mu na spotkanie. Wrócił do
domu w złym humorze.
Gdy miał już otworzyć drzwi westybulu, poczuł dochodzący przez dziurkę od
klucza aromat limohki, toteż nie był zaskoczony, widząc w hallu Mountclemensa.
- O, jest pan! - zawołał krytyk przyjaznym tonem. - Właśnie zszedłem na dół,
żeby zaprosić pana na filiżankę lapsang souchong oraz deser. Zadałem sobie niemało
trudu, by dostarczyć tu w stanie nienaruszonym tort Dobos, dzieło pewnej bardzo
wyrafinowanej wiedeńskiej cukierni w Nowym Jorku.
Przez chmury na niebie Qwillerana przebiły się promienie słońca; podążył na
górę w ślad za aksamitną marynarką i włoskimi tenisówkami.
Mountclemens podał herbatę i zaczął opowiadać o wystawach w Nowym
Jorku; Qwilleran tymczasem rozkoszował się jedwabistym smakiem czekolady
rozpływającej się z wolna po języku.
- A teraz zajmijmy się makabrycznymi szczegółami ponurej zbrodni -
zaproponował krytyk. - To znaczy domyślam się, że są makabryczne, bo prawdę
mówiąc, w Nowym Jorku nic o tym morderstwie nie słychać, tam bowiem
marszandów jest wielu i brak jednego nie czyni wielkiej różnicy... Pozwoli pan, że
siądę sobie przy biurku i przejrzę pocztę, kiedy będzie pan opowiadał.
Rzeczywiście, czekał na niego spory stosik dużych i małych kopert oraz
zapakowanych wydawnictw. Kładł koperty zaadresowaną stroną do dołu na blacie
biurka, opierał o nie prawą rękę, lewa zaś dokonywała cięcia nożem od papieru i
wydobywała zawartość - która następnie najczęściej ciskana była pogardliwie do
kosza.
Qwilleran opowiedział w skrócie o zabójstwie Lambretha, w taki mniej więcej
sposób, jak przedstawiono to w gazecie.
- Tak to wygląda - podsumował. - Ma pan pomysł co do motywu?
- Osobiście - rzekł Mountclemens - nigdy nie byłem w stanie pojąć kogoś, kto
morduje z zemsty. Co innego dla zysku, to jak najbardziej zrozumiałe. Tylko co, u
[ Pobierz całość w formacie PDF ]