[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wystarczy.
Strumien nie szemral juz tak rozglosnie; ucichl, i to wlasnie
zwrocilo jej uwage na fakt, ze cos sie dzieje, oderwalo ja od
rozmowy z Tomem Gordonem (ludzie, ktorych sobie wyobrazasz,
potrafia tak doskonale sluchac). Zabraklo jej przede wszystkim
szmeru strumienia. Strumien nie szemral, poniewaz plynal
znacznie wolniej. Na jego dnie roslo tez znacznie wiecej
wodorostow i byl szerszy niz w dolinie.
-Jesli to poczatek kolejnego bagna, zabije sie, Tom -powiedziala.
W godzine pozniej przedzierala sie powoli przez gaszcz brzoz i
topoli. Podniosla dlon do czola, by zgniesc szczegolnie
dokuczliwego komara, i nagle zamarla nieruchoma, niczym
posag, jak kazdy czlowiek od poczatku dziejow, zmordowany i
nie wiedzacy, co poczac i gdzie sie obrocic.
W ktoryms momencie strumien przelal sie przez niskie brzegi na
okoliczny grunt, tworzac plytkie bagno, zarosniete trzcinami i
palkami wodnymi. Slonce odbijalo sie od widocznych miedzy
roslinami kaluz stojacej wody. Swierszcze cykaly, rechotaly zaby,
dwa jastrzebie krazyly w powietrzu, nie poruszajac skrzydlami,
skads dobiegalo krakanie wron.
To bagno nie wygladalo tak okropnie jak poprzednie, w ktorym
brnela od wzgorka do wzgorka pomiedzy martwymi, zgnilymi
drzewami, rozciagalo sie jednak co najmniej na poltora kilometra,
a moze nawet dwa, az do widocznego stad, zarosnietego
sosnami pagorka.
Po strumieniu nie pozostal oczywiscie chocby slad.
Trisha usiadla na ziemi, zaczela cos mowic do Toma Gordona i
uswiadomila sobie, jak to glupio udawac, kiedy jest jasne - i z
kazda godzina staje sie jasniejsze - ze przyjdzie jej umrzec
niezaleznie od tego, ile kilometrow przejdzie, ile ryb zlapie i czy
jakims cudem zdola je przelknac. Rozplakala sie. Objela glowe
ramionami, szlochajac rozpaczliwie.
-Chce do mamy! - krzyknela w nieruchome, obojetne powietrze.
Jastrzebie odlecialy, ale z dala, zza porosnietego sosnami
grzbietu wzgorza, nadal slychac bylo krakanie wron. - Chce do
mamy, chce do brata, chce do lalki, chce wrocic do domu! - Zaby
rechotaly, co przypomnialo jej opowiadanie, ktore tata czytal jej,
kiedy byla mala, o samochodzie zapadnietym w bloto i zabach
rechocacych: "Nie rrruszsz, nie rrruszsz". Okropnie ja to
wowczas przerazilo.
Plakala i plakala, az w ktoryms momencie rozzloscilo ja, ze
placze. Tyle lez, tyle tych wstretnych, obrzydliwych lez. Spojrzala
w niebo; nad jej glowa unosila sie chmara owadow. Nienawistne
lzy nadal splywaly po ubloconych policzkach.
-Chce do mamy! Chce do brata! Chce sie stad wyniesc, slyszycie
mnie? - Wierzgnela nogami w gore i w dol, tak mocno, ze spadl
jej but. Zdawala sobie sprawe, ze wlasnie dostala ataku
dzieciecej wscieklosci, pierwszego od czasu, gdy miala piec czy
szesc lat, ale w gruncie rzeczy nic jej to nie obchodzilo. Rzucila
sie na plecy, walila w ziemie piesciami, po czym rozwarla je,
darla palcami trawe i wyrzucala ja w powietrze. - Chce sie stad
wyniesc! - krzyczala. - Wyniesc do piekla! Dlaczego nie mozecie
mnie znalezc, cholerne gnojki? Dlaczego nie potraficie mnie
znalezc? Ja... chce... do... domu!
Lezala, patrzac w niebo i oddychajac ciezko. Miesnie brzucha
bolaly ja od placzu, gardlo od krzyku, ale poczula sie troche
lepiej, jakby uwolnila sie od czegos bardzo niebezpiecznego.
Przykryla glowe ramieniem i zasnela, nadal pochlipujac.
Kiedy sie obudzila, slonce zachodzilo juz za wzgorze po
przeciwnej stronie bagien. Mijalo kolejne popoludnie. "Powiedz,
Johnny, jakie nagrody moga wygrac nasi goscie? No coz, Bob,
mamy kolejne popoludnie. Nie jest to zadna wielka nagroda, ale
pary takich gnojkow jak my nie stac przeciez na nic lepszego".
Trisha usiadla i natychmiast zakrecilo jej sie w glowie. Przed
oczami wirowaly ciemne plamy niczym stado wielkich, czarnych
ciem. Przez chwile byla pewna, ze nic nie uratuje jej przed utrata
przytomnosci. Slabosc minela, ale gardlo bolalo przy przelykaniu,
a czolo wydalo sie gorace. "Nie powinnam spac na sloncu" -
pomyslala, choc doskonale wiedziala, ze nie czuje sie zle od
spania na sloncu. Zaczynala po prostu chorowac.
Wlozyla but, ktory spadl jej z nogi podczas tego glupiego ataku
wscieklosci, zjadla troche jagod i popila woda ze strumienia,
ktora napelnila butelke. Znalazla kilka jadalnych paproci,
rosnacych na brzegu bagna, i takze je zjadla. Konczyly sie juz,
byly twarde i nawet w przyblizeniu nie takie smaczne jak
poprzednio, lecz zmusila sie do ich przelkniecia. Spozywszy ten
wytworny podwieczorek, wstala i spojrzala na przeciwlegly
kraniec bagienka, tym razem oslaniajac oczy przed blaskiem
zachodzacego slonca. Po chwili krecila glowa powoli, z
wahaniem; byl to gest kobiety raczej, i to starej kobiety, nie
dziecka. Wyraznie widziala wzgorze i byla pewna, ze jest tam
sucho, nie potrafila jednak wyobrazic sobie siebie samej znow
przedzierajacej sie przez bloto do kolan, z reebokami zwiazanymi
za sznurowadla i wiszacymi jej na szyi. Nawet jesli to bagienko
bylo plytsze od poprzedniego i nie takie obrzydliwe, nawet jesli
na jego drugim brzegu rosly najpyszniejsze na swiecie jadalne
paprocie, nie potrafila sobie tego wyobrazic. Bo i dlaczego
mialaby to robic, skoro i tak by nie szla z biegiem strumienia?
Niewykluczone przeciez, ze w innym kierunku, gdzie isc bylo
latwiej, znajdzie pomoc, lub przynajmniej kolejny strumien.
Snujac tego rodzaju mysli, ruszyla wprost na polnoc wzdluz
wschodniego brzegu bagienka, ktore wypelnialo cale niemal dno
lesnej dolinki. Odkad zabladzila, podjela wiele madrych decyzji, o
wiele wiecej, niz sklonna byla przypuszczac, teraz jednak
uczynila bardzo zly wybor, najgorszy od chwili, gdy w ogole
zdecydowala sie zejsc ze szlaku. Gdyby przekroczyla bagienko i
wspiela sie na wzgorze, z jego szczytu dostrzeglaby jezioro
Devlin na przedmiesciu Green Mount w New Hampshire. Jezioro
bylo niewielkie, ale na jego poludniowym brzegu znajdowaly sie
letnie domki, byla tez droga gruntowa, prowadzaca do szosy
numer 52.
W sobote lub w niedziele nawet z miejsca, w ktorym stala, z
pewnoscia slyszalaby ryk motorowek, ciagnacych spedzajace
weekend w letnich domkach dzieciaki na nartach wodnych. Po
czwartym lipca slyszalaby ten ryk juz w kazdy dzien tygodnia, na
jeziorze bywalo tak wiele motorowek, ze czasami musialy
wykonywac gwaltowne uniki, zeby sie nie zderzyc, w tej chwili
jednak byl srodek tygodnia w polowie czerwca i na Devlm nie
wyplywal jeszcze nikt, moze z wyjatkiem rybakow w lodeczkach z
dwudziestokonnymi, brzeczacymi niczym komary silniczkami,
Trisha nie uslyszala wiec nic z wyjatkiem spiewu ptakow, rechotu
zab i bzyczenia owadow. Zamiast isc w kierunku jeziora,
skierowala sie w strone granicy kanadyjskiej i wchodzila coraz
glebiej w las. Od Montrealu dzielilo ja jakies siedemset
kilometrow.
Pomiedzy nia i Montrealem nie bylo wlasciwie nic.
Siodma rozgrywka
Na rok przed separacja i rozwodem, podczas szkolnych ferii
zimowych w lutym, McFarlandowie pojechali na tydzien na
Floryde. Nie byly to bynajmniej mile wakacje, za czesto dzieci
ponuro przesypywaly piasek, podczas gdy rodzice klocili sie,
zamknieci w malym, wynajetym domku przy plazy (on za duzo
pije, ona za duzo wydaje, przeciez mi obiecales, dlaczego ty
nigdy, ple, ple, ple, bo ty tak zawsze). Podczas lotu powrotnego
do domu jakims cudem to Trishy, a nie jej bratu, przypadlo
miejsce przy oknie. Samolot podchodzil do ladowania na Logan
przez warstwe chmur, lecac tak ostroznie, ze przypominal gruba
starsza dame, idaca chodnikiem, miejscami pokrytym lodem.
Trisha siedziala z glowa przycisnieta do szyby, zafascynowana
widokiem. Lecieli przez doskonale bialy swiat... gdzies nisko na
moment przeblyskiwala ziemia lub stalowoszara woda
bostonskiego portu... a potem znow ogarniala ich biel i tylko
gdzieniegdzie, na krotko, migal jakis skrawek prawdziwego
swiata.Przez cztery dni od chwili, gdy podjela decyzje
nieprzekraczania bagienka, Trisha zyla jak wowczas, w
samolocie... przede wszystkim w swiecie bialej pustki. Pozostaly
jej po tych dniach oderwane wspomnienia, ktorym nie ufala;
[ Pobierz całość w formacie PDF ]